Uczyła mnie biologii w liceum. Była kosą, wymagała bardzo dużo, a oczekiwała jeszcze więcej. Ile razy przez nią płakałam to tylko ja wiem. Ile nocek zarwałam ucząc się z 10 książek, bo przecież podręcznik to była jakaś nędzna broszurka, a internetu wtedy NIE BYŁO. Tak, żyłam w czasach beznetowych i dobrze - śmiem twierdzić, że jakby facebooka ktoś wcześniej wymyślił to nie zdałabym żadnej sesji na studiach.
Prof. Karma uczyła moją mamę i mojego brata również. Niestety mama była bardzo dobra, w równym stopniu dobra była pamięć pani profesor, więc generalnie miałam przesrane na starcie, za nazwisko. A że mamie się odwidziało i nie zdawała na medycynę - miałam przesrane podwójnie, ponieważ pani profesor miała w zwyczaju powtarzać jak to mama zmarnowała sobie życie i zawiodła tych, co myśleli, że jest bardziej ambitna.
Odziedziczyłam więc książki, zeszyty i notatki rodzicielki, a także zamiłowanie do biologii i umiejętność przyswajania biologicznej wiedzy. Co nie znaczy, że miało to przełożenie na szkolne oceny. Niestety pani profesor miała zdolność dzielenia uczniów pod względem wiedzy i umiejętności, co przekładało się z kolei na poziom wiedzy wymaganej, a następnie na oceny.
Chyba nigdy nie dostałam 5 ze sprawdzianu, za to zdarzało mi się łapać pały, gdzie ktoś inny dostawał np.3. Zdarzało się, że na koniec semestru musiałam zdawać cały materiał tylko po to, żeby utwierdzić ją w przekonaniu, że jednak naprawdę zasługuję na piątkę. Inni nie musieli. Wszelkie olimpiady, konkursy - ilość punktów nigdy nie była zadowalająca. Zawsze przecież mogło być lepiej! Czemu się bardziej się nie przyłożysz?
Maturę zdawałam oczywiście z biologii. Jako pracę pisemną wybrałam test, do dziś żałuję, bo temat "wypracowania" był stworzony idealnie pode mnie (wykaż związek budowy i funkcji tkanek roślinnych - do dziś pamiętam), ale test otwierał możliwości ściągania. Mój ówczesny chłopak siedział miejsce za mną, a kumpela w rzędzie obok, warunki idealne, emocje, stres, widocznie tego mi było trzeba w tamtym okresie życia;) Dostałam 4, więc czekała mnie ustna. I pamiętam, jakby to było wczoraj, wylosowałam zestaw drugi od prawej, 1) cykl rozwojowy sosny, 2) osiągnięcia współczesnej genetyki, 3) jak wykryć białko i cukier w bulwie ziemniaka, fasoli i czymśtam jeszcze, wybarwić, opisać. To był MÓJ zestaw, nie było wała żeby mnie na czymś zagiąć, wiedziałam, że będzie dobrze.
Matura ustna była jedynym momentem w ciągu całej licealnej nauki, kiedy mówiłam do Komisji, z przewodniczącą panią Karmą, a ona patrzyła na mnie i lekko się uśmiechała. A na koniec rzuciła w przestrzeń, niby od niechcenia "To właśnie jest dobre przygotowanie do matury z biologii!" ale ja wiedziałam, że mówi do mnie, i że na swój sposób jest ze mnie dumna.
Dzięki niej, dzięki systemowi pracy jaki we mnie zaszczepiła, niedyktowanym notatkom, konieczności szukania wiedzy w książkach (nie w necie!), ciągłym kartkówkom, pytaniom na temat wymagany i "przy okazji" powtórz jeszcze co tam było w zeszłym semestrze - 1 rok na studiach, gdzie była biologia, to był totalny luz. Nie musiałam się uczyć, praca przychodziła mi z łatwością.
Mimo lat innej nauki, innych spraw na głowie, do dziś w nocy o północy wyrecytuję "Sosna jest rośliną jednopienną, znaczy to, że na jednym osobniku występują zarówno kwiaty męskie jak i żeńskie (...)", wiem, że Firletka poszarpana to Lychnis flos-cuculi, a Wypławek biały - Dendrocoelum lacteum (co to w ogóle było? jakiś płaziniec chyba).
Pani Profesor Karma była jednym z tych nauczycieli, których pamięta się całe życie. Długo chorowała. Odeszła w zeszłym tygodniu.