Dwie Córki

Dwie Córki

środa, 24 grudnia 2014

Cześć, Dziadku!


Umarłeś rok temu. Dziś minął rok od Twojej śmierci. Odszedłeś w Wigilię, będąc zdrowym, wesołym, uśmiechniętym Staruszkiem. Tydzień wcześniej trafiłeś do szpitala z bólem w klatce - wszyscy myśleli, że masz zawał, ale Twoje serce biło jak dzwon. Zaczęli robić Ci różne badania, a część z nich - właśnie ze względu na Święta - przesunięto na 27 grudnia. Nie doczekałeś.

Jest 16 grudnia kiedy dostaję telefon od Mamy, że poszedłeś do piwnicy i nagły ból uniemożliwił Ci powrót na górę. Przyjechała karetka, zawieziono Cię do szpitala. Nie rozmawiałam z Tobą przez 6 kolejnych dni, nie zadzwoniłam zapytać jak się czujesz, byłam zła. Byłam zła na Ciebie, że wywijasz taki numer przed Świętami. Że Mama teraz będzie musiała pilnować Babci i nikt nie przygotuje Świąt, na które miałam przyjechać ze swoją rodziną.

Dzwonię do Ciebie dopiero 22 grudnia w południe, rozmawiamy dwa kwadranse, mówisz, że ciągle Cię boli, ale mam się nie martwić, bo jeszcze trochę pożyjesz. W końcu za miesiąc rodzi Ci się druga prawnuczka, nie mógłbyś tego przegapić. Obiecuję odwiedzić Cię jak tylko przyjedziemy, ale wielki brzuch jest dobrą wymówką żeby nie robić tego aż do dnia Wigilii.

Tego dnia po kolacji zbieramy się do Ciebie. Mama szykuje barszcz z uszkami do słoika, kapustę, rybę, ja dorzucam kilka pierników, które piekłam z Olgą. Do szpitala jest bardzo blisko, ale już wejście na drugie piętro graniczy z cudem - krzywię się na widok tylu schodów i komentuję brak windy dla odwiedzających. Idę z Mamą, Tatą i Olgą - brat, siostra i małżon zostają z Babcią. Mama nie chce żeby Olga szła do szpitala, ale uspokajam ją mówiąc, że może więcej stracić nie idąc z nami. W końcu to jej ukochany Pradziadek, a bakterie są wszędzie. 

Kiedy już wejdę na to drugie piętro zatrzymamy się przy pokoju lekarzy. Przemiła pani doktor z burzą loków i doczepianymi rzęsami powie, że wszystko jest z Tobą w porządku. Że dostajesz morfinę na ból, a oni nadal szukają przyczyny. Że serce zdrowe i że w ogóle żwawy z Ciebie Dziadunio.

W szpitalu jest pusto, Olga biegnie przez korytarz. Wpadając do Twojej sali jakby trafia na szybę, nagle się zatrzymuje, robi kilka kroków w tył. Czy już wtedy wie, co wydarzy się za chwilę?

Jest godzina 19:00, siedzisz na łóżku, opowiadasz "współlokatorom" kim jesteśmy, żartujesz, uśmiechasz się. Znowu powtarzasz, że jeszcze trochę pożyjesz. Ogarnia mnie straszny smutek, przytłacza mnie to miejsce. Wydajesz mi się małym, nieporadnym Dziaduniem, zdanym na łaskę lekarzy. Nie wiem dlaczego, nie rozumiem tego uczucia, które mnie ogarnia. Prawie się nie odzywam. Z wielkim brzuchem opieram się o ścianę i tylko patrzę. Opowiadasz, że Olga to Twoja prawnuczka i że za chwilę będziesz podwójnym pradziadkiem, że w brzuchu kolejna dziewczynka. Jesteś taki dumny. Mówię do Mamy, że w tym szpitalu jest strasznie. Kiwa głową, odpowiada, że już niedługo wyjdziesz do domu.

Zbieramy się do wyjścia. Chwalisz moje uszka w barszczu, ale jednocześnie przepraszasz, że już dziś ich nie zjesz. Na pewno spróbujesz jutro. Na pożegnanie dajesz mi buziaka w policzek. Nigdy nie dajesz mi buziaka w policzek. Nigdy. Po prostu nigdy. Zawsze całus w czoło. Dlaczego nie dałeś mi całusa w czoło???

Idziemy długim korytarzem, słyszę Twój głos, słyszę że mówisz do innych pacjentów jak mają na imię Twoje Prawnuczki. Ilu masz wnuków. Słyszę jak się śmiejesz.

Wracamy do Twojego mieszkania, dzwonisz do Mamy na komórkę, rozmawiasz ze swoją żoną, z córką, nawet Olga daje się namówić na chwilę rozmowy, choć przed momentem widziała Cię na żywo i generalnie jest dość niechętna na telefoniczne pogawędki. Ja już z Tobą rozmawiać nie będę. Tłumaczę, że jestem zmęczona. Do męża mówię kręcąc głową ze smutkiem, że strasznie było w tym szpitalu.

Jest godz. 21:00 kiedy mój Brat wpada jeszcze na chwilę na oddział z ciastem świątecznym dla personelu. Wraca i mówi, że się babki ucieszyły na widok tortu makowego. Do Ciebie już nie wchodzi, mówi, że wróci jutro, bo już późno i z pewnością jesteś zmęczony. 

Dowiadujemy się później, że szykujesz się do spania. Pielęgniarce mówisz jak bardzo jesteś szczęśliwy. Że odwiedziła Cię rodzina, że zobaczyłeś prawnuczkę i że kolejna urodzi się niebawem. I to są Twoje ostatnie słowa. Spłyca Ci się oddech, a pielęgniarka woła lekarza i zestaw reanimacyjny. Walczą o Ciebie ponad godzinę. Nie wracasz i nikt nie wie dlaczego. Przecież nic takiego Ci nie dolega. Lekarka krzyczy "Proszę Pana, co się dzieje?!". 

O 23:00 dzwoni telefon ze szpitala. Dzwonią do Mamy, która została z Babcią w Waszym mieszkaniu, bo my wszyscy wróciliśmy do domu. Siedzę z Siostrą i Bratem w pokoju na górze, rozmawiamy o wszystkim i o niczym. Olga dawno śpi. Tata z mężem grają na dole w czołgi i piją drinki. Brat odbiera telefon od Mamy. Umarłeś.

Dziś mija rok. Urodziła się Twoja druga prawnuczka, wiesz? Jest świetnym raczkującym bobasem. Często sie uśmiecha. Ostatnio nauczyła się robić "papa". Olga poszła do zerówki. Potrafi sama uczesać się w kucyk. Jest strasznie chuda i pewnie chciałbyś dla niej usmażyć kurczakowe nogi, a potem jeszcze zapchać kluskami. Wiesz, że je uwielbia. Niedawno miała urodziny, piąte. Z pewnością wyciągnęłaby od Ciebie "różowy pieniążek", choć Ty chciałbyś żeby wybrała ten zielony. Mamy się dobrze. Odwiedzam Rodziców raz w miesiącu, Babcię też. Smutno jej bez Ciebie, choć chyba nie do końca rozumie, że odszedłeś na zawsze. Czasem się zamyśli, a wtedy na pewno wie, że już nigdy nie wrócisz. Że nie złapiesz jej za ramię i nie powiesz "Babcia, jak ja Cię kocham", a ona cmoknie z udawanym oburzeniem. Oddaliśmy Twoją działkę w dobre ręce - ale na wiosnę zrobiłam tam jeszcze z Pawłem, Olgą i Dalią w chuście wertykulację trawnika i przycięłam jabłonkę. Te drzewka, które posadziłeś dla moich córek po urodzeniu (Dalii posadziłeś przed - skąd wiedziałeś?) rosną i nawet w tym roku były owoce. Ci państwo, którzy teraz się nimi opiekują radzą sobie naprawdę dobrze. Jak będą chcieli to wpadnę w przyszłym roku na cięcie wiosenne. Wiem, że lubiłeś kiedy ja brałam sekator do ręki. Mówiłeś wszystkim sąsiadom, że jestem lepsza od "tego inżyniera, co chodzi po działkach". 

Mogłeś jeszcze trochę pożyć. Te pięć lat, o których sam mówiłeś - my naprawdę Ci wierzyliśmy. Tak bardzo za Tobą tęsknię. Tak bardzo jestem zła na siebie, że byłam taką niedobrą wnuczką. Że za rzadko dzwoniłam, za rzadko odwiedzałam. Że czasem warczałam. Że nie zawsze mi się chciało dzwonić z informacją, że dojechałam do Wrocławia, a Ty zawsze czekałeś na mój telefon. Chciałabym zadzwonić teraz. Ciągle słyszę Twój głos, pamiętam jak się śmiałeś. Mówiłeś do mnie "Madzik", zawsze mogłam na Ciebie liczyć. 

Chcę żeby moje córki miały takich Dziadków, jakim Ty byłeś dla mnie. Bo byłeś najlepszym Dziadkiem. I tak bardzo mi przykro, jak komuś mówię o tym, że odszedłeś a w odpowiedzi pada "Aaa.. to tylko dziadek". Bo dla mnie byłeś AŻ Dziadkiem. 

wtorek, 16 grudnia 2014

Kolejki

Ciąża nie choroba! Można stać pół godziny w sklepie w kolejce z jabłkami i mlekiem w koszyku, podczas gdy para przez tobą zrobiła zapasy dla oddziału wojska. Można spędzić 40 minut na poczcie, bo trzy osoby przed tobą właśnie płacą rachunki za wszelkie możliwe urządzenia w domu - co z tego, że ty masz do odbioru tylko polecony. Komunikacją nie jeżdżę, więc nie będę pomstować na brak miejsca w autobusie, bo nie wiem co tam w tej kwestii słychać. Wiem natomiast, że gdy tylko tajemniczy Brzuch pojawia się na horyzoncie nagle wszystko dookoła staje się tak bardzo interesujące, ściany, sufit, podłoga, kwiatki na parapecie, pani kasjerka, oo buty muszę wyczyścić, no akurat teraz muszę sprawdzić w telefonie czy ktoś przypadkiem nie napisał smsa.

Kto widział wielkimi literami wypisane "Ciężarne i weterani wojenni obsługiwani poza kolejnością"? Albo taki archetyp jak "kasa pierwszeństwa" w markecie? No chyba tylko w Ikei.

Dwa razy w tej mojej drugiej ciąży zdarzyło się, że ktoś mi ustąpił - Pan na poczcie wpuścił mnie w kolejkę i to z komentarzem "Pani się dziwi? Przecież to się Pani należy i ja nie mam nic do gadania". I raz w warzywniaku, jak poszłam po dynię ze Starszakiem, a Pani Sprzedawczyni nie patrząc na nikogo zaczęła mnie obsługiwać. Ohohohoo się nasłuchałam wtedy... Wiecie, że z brzuchem to się w domu siedzi?

Na całe szczęście ciążowa końcówka była łaskawa i mogłam sobie postać w kolejce, nie narzekałam, nie wpychałam się, niczego nie wymuszałam. ALE. To co działo się w pierwszych miesiącach, kiedy jeszcze nie było brzucha widać w ogóle... To był dopiero kosmos! Rozbawiła mnie kiedyś kartka wywieszona w aptece "Klientki w widocznej ciąży obsługujemy poza kolejką". A co z klientkami w niewidocznej ciąży? Ja poszłam tylko pobrać krew. Siedziałam blada, sina, fioletowa i dobrze, że toaleta była blisko, bo dwa razy szłam puścić pawia. Pani pielęgniarka miłym głosem przywoływała ciążówki do gabinetu po prawej, a po lewej całą resztę, której oczywiście było 2x więcej. Dwie młode dzieweczki siedzące obok rozchichrały się na tekst jednej z nich "chodź sobie zrobimy dziecko, szybciej nas będą obsługiwać". Och, miałam wielką ochotę ją orzygać. Szkoda, że już nie było czym.

Często te pierwsze miesiące, kiedy jesteśmy w ciąży są tak hardcorowe, że to "przepuszczenie" w kolejce urasta do rangi wydarzenia międzynarodowego. A jest całkowicie ignorowane przez społeczeństwo. Jak jeszcze z tym wielkim brzuchem jesteś w stanie trącić panią przed sobą w kolejce i poprosić o przepuszczenie (sic! trzeba się prosić!), tak co jesteś w stanie zrobić w pierwszym i, nierzadko, drugim trymestrze? Chyba nosić w portfelu USG i pokazywać każdemu zainteresowanemu.

Jakie są Wasze wrażenia i przygody z kolejkami w ciąży? Ja miałam pecha, czy to już powszechne zjawisko? 

Ciekawe w ilu puntkach w mieście, w Polsce, pojawi się TO logo i czy Kolejkowa Rewolucja przyniesie zamierzony efekt. Ja trzymam kciuki i przywołuję do porządku wszystkie Brzuchatki - walczcie o swoje miejsce w kolejce! Bo ono się wam zwyczajnie należy.

czwartek, 11 grudnia 2014

Czy poród jest ważny?

Zastanawiałyście się kiedyś jak poród wpływa na nasze życie? Czy jest istotny w dalszym rozwoju, czy może narodziny są całkiem bez znaczenia i to, jakimi będziemy ludźmi warunkuje się dopiero w kolejnych latach? Czy to prawda, że dobry poród daje matce nadnaturalną siłę i spełnienie? Czy ze złymi przeżyciami należy się okopać w środku i nigdy już nie wspominać? Jak bardzo istotne jest przekazanie dalej pozytywnych emocji związanych z porodem? Co Ty powiesz swojej córce, synowej, wnuczce za kilka/naście lat? Ja wiem co ja powiem. Że to cud narodzin. Mój drugi poród był tak dobry, że zmył wszystko co złe z pierwszego i dał mi niesamowitą siłę.

Dziś wiem, że poród jest ważny. Mało tego, wierzę w dobry poród i wierzę, że jakość narodzin ma ogromny wpływ na nas i nasze dzieci, na to kim będziemy. Poród zmienia życie. Pomijam badania naukowe prowadzone przez uczonych na ten temat - to nie pozostawia wątpliwości. Tu mówię o sobie, o swoich odczuciach. To blog bardzo osobisty, gdzie nie podnoszę do dyskusji na tematy "dobre/złe", nie oceniam, nie mówię co macie robić. Piszę o sobie. Mam na koncie dwa porody, z których mam totalnie inne wspomnienia, które totalnie mnie zmieniły.

Poród Olgi (o którym przeczytacie TU) był dobry, ale nie wystarczająco. Zabrało w nim tak wielu rzeczy, o których uświadomiłam sobie dopiero po latach. Brakowało intymności, bliskości, wsparcia. Ja też byłam młoda, za mało wiedziałam o pewych rzeczach, byłam niedostatecznie dojrzała jak na pierwsze dziecko. Brakło mi zaufania w swoje matczyne instynkty, postawiłam na instytucję wszechwiedzącego pediatry, a i obie babcie bombardowały milionem pomysłów na moje macierzyństwo. To mnie nie usprawiedliwia, wiem, ale tak siebie tłumaczę.

Olga ma w tym momencie bardzo duże problemy z jelitami, z bolącym brzuszkiem, z alergiami skórnymi... Właśnie teraz, kiedy ma 5 lat. Nie od razu po podaniu mleka modyfikowanego w szpitalu. Nie od razu, kiedy przeszłam na karmienie mieszane gdy miała 2 miesiące. Była okazem zdrowia, nie chorowała, katar miała kilka razy. Byłam taka dumna. Przecież nie choruje, to mity z tym karmieniem piersią, mieszanka jest kul! Teraz jestem przekonana, że pierwszej doby w szpitalu zafundowałam jej jelitowy armageddon. Zamiast wsparcia laktacyjnego dostałam buteleczki z mlekiem od położnych. Zamiast prawidłowego dostawienia do piersi dostałam kapturki silikonowe na sutki. Zamiast solidnego jedzenia po wyczerpującym porodzie dostałam granulowaną herbatkę laktacyjną, która w 90% składała się z cukru. Tak mało wiedziałam o karmieniu, tak bardzo potrzebwałam pomocy.

Olga panicznie boi się pobierania krwi. Jak widzi pielęgniarkę ze szczepionką dostaje ataku histerii. Ostatnio trzy osoby trzymały ją podczas kłucia w palec. Skąd to się wzięło? Ja jestem głęboko przekonana, że jest to trauma szpitalna. Nie mam pojęcia co się z nią działo przez pierwszą dobę. Prawie jej nie widziałam. Zabrali, zaszczepili, zbadali, wykąpali, zawinęli w bety, wsadzili butelkę do dzioba i zostawili. Boże, jak sobie pomyślę, że Dalię miałam przez pierwszą dobę cały czas golutką przy sobie, że karmiłam, przytulałam, głaskałam, NIKT mi jej nie zabierał nigdzie, była ze mną w każdej minucie - to chce mi się płakać. Pamiętam, jak bardzo zaskoczyło mnie wymiotowanie wodami. Wystraszyłam się bardzo, bo nie wiedziałam o co chodzi, dlaczego ona tak robi? Czy Olga również wymiotowała? Czy była wtedy sama? Czy położne obróciły ją na bok podkładając tetrę i zostawiły? Ryczę. Takie porównania dwóch sióstr zawsze wypadają na niekorzyść Starszej. Oczywiście, że byłam wtedy młodsza, mniej wiedziałam i byłam bardziej podatna na to, co mówią inni. Oczywiście, że było to moje pierwsze dziecko, więc co, "miałam prawo"? Miałam prawo nie wiedzieć co jest dla niej najlepsze? 

Kolejne tygodnie po porodzie, teraz z perspektywy czasu, były tragiczne. Ciągle bez wsparcia laktacyjnego wprowadziłam terror karmieniowy co trzy godziny. Nie było czegoś takiego jak "na żądanie". Jak to, pozwolę dziecku rządzić w domu? To już nawet nigdzie nie wyjdę! Więc nie dość, że nie jadła tyle ile powinna to jeszcze nie dostawała swojej pocji czułości i bliskości, która jej się należała, której tak potrzebowała. Leżała w łóżeczku z karuzelą na milion baterii albo w bujaczku gapiąc się na zabawki. Nie wiem jakim cudem udało nam się przemycić w tym wszystkim chustę i brak zabawek z serii "gram, świecę i ogłupiam". Ale chociaż tyle...

Już tu kiedyś na blogu pisałam, że pierwszy raz płaczącą w nocy Olgę wyciągnęłam z łóżeczka i przytuliłam jak miała osiem miesięcy. Osiem. 8. O s i e m. Wcześniej tylko ją głaskałam leżącą na płasko i czekałam aż się uspokoi. Albo wychodziłam i czekałam za drzwiami. Mam ciarki na plecach,

Do moich "sukcesów" macierzyńskich należy również odpieluchowanie Starszaka w wieku półtora roku. Fajnie, tylko... po co? Sadzałam ją na nocnik odkąd skoczyła 6 miesięcy. A teraz Młoda nie chce - a ja się nie spinam, choć przyznaję, próbowałam. I choć nie ukrywam, że ciężko mi przewijać pampki z dwójką, to ważniejsze dla mnie teraz jest czego chce dziecko. I jeśli daje mi sygnał, że jest niegotowa - szanuję to.

Dalia w ogóle jest wyjątkowym bobasem. Spokojna, uśmiechnięta, wesoła. Jasne, że ryczy, mi też się przecież czasem zdarza. Ale nie ryczy dla samego ryczenia - może dlatego że spełniam jej wszystkie potrzeby? Tulę, noszę, głaszczę, śpiewam, gadam, wszystko robimy razem. A może też dlatego, że w piękny sposób przyszła na świat? Chce mieć mnie blisko i jestem - na tym chyba polega urlop macierzyński - odpuścić pracę i być tylko dla dziecka. Ja w tym momencie już wiem, że dla nas ten rok to i tak będzie za mało.

Może jeszcze za wcześnie na wnioski - Druga Córka jest malutka w porównaniu do Pierwszej. Może jeszcze trzeba poczekać. Ale to właśnie czas pokaże czy miałam rację. Jedno wiem w tym momencie na pewno - Dalia miała lepszy start od Olgi.

Włączcie się w akcję #lepszyporód. Koniecznie przygotujcie swoją kartkę! Piszcie o swoich dobrych porodach, ale również o tych złych, o tym jak Was traktowano na sali porodowej. Dobre porody powinny być standardem, nie luksusem.


niedziela, 7 grudnia 2014

Nowi, nowe, na nowo

Kiedyś z nowopoznaną osobą wymienialiśmy się adresem i niecierpliwie, często przez kilkanaście dni, oczekiwaliśmy listonosza. Dzwoniliśmy do siebie z budek telefonicznych, znając supertajny sposób wybierania numeru, ktory pozwalał na 30 sek. darmowej rozmowy międzymiastowej. Ktoś wymyślił internet, komputer w każdym domu, cz@ty i kawiarenki. Szturmem weszły fora internetowe, nasza-klasa, w końcu Facebook. Na koniec dopadł mnie Instagram. I blogger. 

I na każdym z tych etapów rozwoju techniki, elektroniki, serwisów społecznościowych było mi dane poznać ciekawych ludzi, nawiązać nowe znajomości, pozyskać przyjaciół na długie lata. Ale również sparzyć się, zaufać i oberwać obuchem w łeb.

I tak przechodząc przez wszystkie te odcinki swojego życia, na żadnym z nich nigdy nie podejrzewałam, że za chwilę pojawią się w moim życiu wartościowe osoby. Że będę pisać, dzwonić, spotykać się z nimi, pić kawę. Że tak oto poznaję kolejną pokrewną duszę, z którą rozumiemy się bez słów i równocześnie, w ten sam sposób kończymy wypowiadane zdanie. 

I jak zawsze byłam - znów jestem pełna wiary, optymizmu, euforii, że to już tak "for ever". 

Wszystkim tym osobom, po kolei, każdej z osobna jestem wdzięczna za to, co wnieśli do mojego życia, czego mnie nauczyli, jak mnie zmienili. Bo dzięki nim jestem dziś tym, kim jestem. Mam sto milionów dobrych wspomnień i ciągle tworzę nowe! Mam dobre, pozytywne osoby wokół, a czas doskonale odsiewa te, które mnie ranią i pozbawiają energii.

Nadszeł czas na nowe - nowych - się dzieje! Choćby tylko dlatego warto było założyć bloga.

Dziękuję.



czwartek, 4 grudnia 2014

Matka na fejsie

Stało się. Zrobiłam to. Założyłam fanpage. Ale jaja - Matka na fejsie. Kto to teraz ogarnie? Ach, jeszcze wiele do zrobienia, a moje serce perfekcjonistki płacze nad niedopracowaną grafiką, logiem, WSZYSTKIM. 


W głowie buzują pomysły, palę się do działania i jestem tak totalnie ograniczana przez.. czas! Że to się w tej głowie nie mieści. Ostatnio Małżon przeburkiwał coś, że znalazł mi appkę zmieniającą mówienie na pisanie - może to właśnie ten moment, kiedy powinnam zacząć jej używać :)

czwartek, 27 listopada 2014

Eat Wear Love

Przygotowywałam posta o mojej młodszej latorośli. Od kilku dni, w każdej wolnej chwili coś dopisywałam. Dziś chciałam skończyć i... Nic z tego. Nie leży mi ten post w ogóle!

Jakiś twórczy marazm mnie dopadł. Zimno się zrobiło, biometr niekorzystny, ciśnienie spadło? Nie wiem. Wiem, że nie opublikuję tamtego posta, bo jakiś taki niemój.

Słyszałam ostatnio, że jak się maluje obraz i przerwie w połowie to potem ciężko dokończyć w takiej formie, jaka pierwotnie kształtowała się w głowie. Może z pisaniem na blogu jest podobnie. Zawsze, gdy piszę mam w myślach zdjęcia, które chciałabym połączyć z tekstem. Gdy przychodzi co do czego staję przed wyborem - albo piszesz albo ogarniasz zdjęcia. No i zwykle wybieram to pierwsze. 

Moja szwagierka mówi, że film "Eat Pray Love" opisuje historię jej życia. Nie oglądałam, ale od razu nasunęła mi się modyfikacja - eat, wear, love - to idealnie wpasowuje się w moje, nasze, rodzinne ostatnie czasy. W jedzeniu nastąpiła rewolucja (poza oczywiście cycem, który jest constans), noszenie utrzymano na dotychczasowym poziomie, miłość od czasu cudownego porodu domowego Panny Di można u nas w mieszkaniu kroić nożem. Jasne, że są lepsze i gorsze dni. Jasne, że jestem choleryczką i (niestety) rzucam czasem mięsem (i nie tylko). Ale ogólnie LOVE is in the air.

Dalia skończyła 9 miesięcy, czyli właśnie minęła nam druga ciąża - tym razem poza brzuchem. Siedziała w nim 41 tygodni z zegarkiem w ręku, stresując matkę, która przed oczami miała już wizję szpitala i różnych dziwnych akcji. Siła myśli jest jednak ogromna i to, co głęboko we mnie siedziało i to, czego tak bardzo pragnęłam - spełniło się. Dalia urodziła się w domu.

Jeszcze chwilę temu fikała koziołki w brzuchu, była wesołym płodzikiem pokazującym pupę do ekranu, a teraz czworakuje po mieszkaniu i otwiera dzioba jak tylko widzi, że jem kanapkę. Obgryza buty w przedpokoju i uwielbia odprowadzać Siostrę do przedszkola. Dziś powiedziała do mnie "MA-MA" <3 Uwielbia bawić się w "niema, niema, jest" sama potrafi przywlec jakąś szmatę i zainicjować zabawę. Kocham to! Ma sześć zębów, trochę włosów za uchem z lewej strony i za długie paznokcie, bo nożyczki się zgubiły. 

Za chwil parę będę robić tort z jedynką na czubku. Czas nabrał formy abstrakcyjnej i w tym momencie żyję od wydarzenia do wydarzenia. Z kalendarzem w ręku. Ledwo były urodziny Olgi, pisałam, że zaraz urodziny Dziadka - no to już po. W sobotę urodziny Babci Joli Z Kotkiem (bo druga babcia Jola nie ma kotka) i Święta! Nowy Rok! Wiosna, lato, jesień, zima...

A kiedy dorośli mówili "Zobaczysz, jak czas leci dopiero kiedy pojawią się dzieci" - pukaliśmy się w głowę.

niedziela, 23 listopada 2014

Się dzieje!

Czy wcześniej w strefie parentingowej nic się nie działo, czy ja, z racji nieposiadania bloga, byłam w tym temacie totalnym ignorantem?

Jestem pod wrażeniem akcji, jakie pojawiły się w internetach w ostatnim czasie. Walczymy, by przyszłe mamy nie stały w kolejkach. Toczymy boje o lepszy poród. Chcemy, aby Tato pomagał Mamie - pod każdą jedną z tych inicjatyw mogę podpisać się obiema rękami.

Dziś ruszyła ostatnia inicjatywa z wymienionych wyżej, którą wspieram i popieram. Bycie Tatą to nie obowiązek - to przywilej. Każdy może być ojcem, ale trzeba być kimś wyjątkowym, by być tatą. Miłość do dziecka matki mają zapisaną niemalże w genach. Tony endorfin uwalniane podczas porodu gwarantują big love bez większego wysiłku (no dobra, poród to spory wysiłek, ale wiecie co mam na myśli). A co z TATĄ? To nie jego przez kilka miesięcy bobas kopie i naciska na pęcherz, to nie on rodzi, to nie on leży z golutkim małym trollem i nie napawa się jego cudownym zapachem, wyglądem; to nie on karmi piersią. 

Tata na więź z dzieckiem musi sobie zapracować. Najczęściej właśnie pomagając mamie! Przewinąć, ubrać, ponosić, wykąpać. Błahe czynności, a jednak jakże istotne. Będąc zosią-samosią zdaża się nam, mamom, wykluczać element męski ze wspólnej codzienności - i to błąd! Włączmy wszystkich tatuśków do pomocy. Dzielmy z nimi opiekę nad naszymi dziećmi. Pozwólmy się wspierać w ciąży, trzymać za rękę podczas porodu, pomagać w wychowywaniu małych trolli. Mama i Tata działają wspólnie!


poniedziałek, 17 listopada 2014

Nasz Most

Jest takie jedno miejsce we Wrocławiu, odkryte przypadkiem podczas rowerowych eskapad. Nasze miejsce, nasz most. Jeszcze zanim pojawiły się dzieci często jeździliśmy na rowerach i to była ulubiona trasa - z jednej części miasta w drugą, omijając ruch, zgiełk i hałas centrum, poprzez wał rzeczny, las, most i ogródki działkowe.

Niewiele osób wie o istnieniu tej trasy, dlatego też jest taka ekscytująca. 

Będąc w ciąży z Olgą postanowiliśmy, że właśnie tam zrobimy sobie brzuchatą sesję. Weszło nam w krew, gdyż rok później zrobiliśmy tam sesję z Roczniakiem. Przez kolejne lata dokumentowaliśmy na fotografiach jak rośnie. We wrześniu 2013 wpadło do albumu parę klatek z drugim brzuchem, a w tym roku zaszaleliśmy i poprosiliśmy Łukasza, żeby to znowu on stanął za obiektywem.
















 Prawda, że świetna miejscówka? Uwielbiamy takie. Nasze.

Starszak w brzuchu 2009 
&
Starszak roczniak 2010

PS. Czerwona puffa była z nami tylko na dwóch sesjach. Dokonała żywota po tym jak nasza kotka Bazylia w ramach kociego focha urządziła sobie na niej kuwetę... Kotki już z nami nie ma, ale spokojnie - nie dlatego, że nasiurała w puffę.

piątek, 14 listopada 2014

Pięć lat temu

Pięć lat temu moja Starsza Córka miała 7 dni. Od tygodnia byłyśmy juz w domu, a Pan Ojciec zdążył wytrzeźwieć po Pępkowym.

Była taka mała, taka głośna i taka wymagająca. A ja? Pierwsze dziecko - milion pytań, jeszcze więcej obaw. Nie było łatwo. 

Teraz skończyła lat tyle, ile palców w całej dłoni. Rysuje Księżniczki, biega jak zawodowiec, foszy się jak rasowa kobieta. Ciągle w ruchu, skacze, robi fikołki, jest w stu miejscach na raz. Chce śpiewać, malować, jeździć na rolkach. Panicznie boi się wszelkich robali, piszczy na widok muszki owocówki, ale za to wszystkie koty w okolicy zagłaskałaby na śmierć. Karmi kozy, kury, podskakuje w kałużach, prosi by czesać ją w warkocze. Jest śliczną, mądrą dziewczynką, której potencjału wciąż nie potrafię w pełni docenić. Wciąż patrzę na nią przez pryzmat "zimnego chowu" Tracy, ciągle podnoszę jej poprzeczkę a nasza relacja nie zmierza w kierunku, w którym bym chciała.

Zawsze marzyłam o dobrych stosunkach z moimi dziećmi i choć wiem, że tworzymy je przez całe życie, to wierzę, że wszystko zaczyna się na sali porodowej. Że poród i jakość narodzin, a także trzy pierwsze lata sprzyjają tworzeniu się więzi i programują nasze życie na kolejne lata.


Dużo zrozumiałam dopiero teraz, niedawno, po lekurze "Mundrej". Pod ostatnim wywiadem z położną Barbarą Baranowską podpisuję się obiema rękami. BB mówi: "Uważam, że sposób w jaki przychodzimy na świat, i pierwsze trzy lata decydują o tym, jakie nasze życie będzie w całości. Uważam, że jak poród jest dobry, to dobre będzie karmienie. Jak będzie dobre karmienie, to będzie dobra relacja. Jak będzie dobra relacja z mamą, będzie dobra więź. Jak będzie dobra więź, to wyrosnę na dbającą o siebie, prozdrowotną nastolatkę. Jak będę taką nastolatką, to zostanę zdrową kobietą, która znajdzie faceta z dobrej więzi, stworzymy dobrą parę i tak dalej. I czemuż by tak miało nie być?"

Urodzenie Olgi nie było dla mnie traumatycznym doświadczeniem, ale do najmilszych też nie należało. W tej świadomości utwierdził mnie dopiero mój drugi poród - w porównaniu narodziny pierwszej córki nie wypadają najlepiej. 

Zaczęło się w czwartek po wieczornej wizycie u ginekologa, kiedy to pan doktor podczas badania zrobił mi "coś". Nie powiedział co, teraz mogę jedynie domniemywać - może to był masaż szyjki? Bolało. I zostało skomentowane "jak to panią boli, to jak tam ma się dziecko zmieścić?". Wtedy wydało mi się to zabawne, nawet się zaśmiałam.

W domu zjedliśmy z Małżonem gyros, obejrzeliśmy "Kill Billa", położyliśmy się spać, a o 22:00 obudził mnie skurcz i tak, wiedziałam, że to TO. Był zupełnie inny od poprzednich przepowiadających i nie dał się z niczym pomylić. Wyskoczyłam z łóżka, poszłam pod prysznic, potem wklepałam trochę mejkapu i obudziłam Sprawcę Całego Zamieszania. Na pytanie "sssorobiszz" padło "rodzę" - reszta potoczyła się dość sprawnie. Telefon do położnej, akurat jest na dyżurze, ale fart. Kanapki, woda, domknięcie walizki i jedziemy. Jest 1 w nocy, miasto śpi, mnie dobijają dziury na drodze, droga w skurczach dłuży mi się niemiłosiernie.

Wpadamy na IP, tam pierwsze schody. "Co się dzieje?" "Rodzę" "Ale co się dzieje?" "Yyy ale o co chodzi?". Pierwszy beton, zaspana pielęgniarka, która kładzie mnie na fotel i dzwoni po lekarza, bo przecież trzeba sprawdzić podwozie. W międzyczasie lawina pytań "Ma ubezpieczenie? Ile ma lat? Kim jest z zawodu?". Najbardziej utkwiło mi w pamięci pytanie o zawód męża i to, że nie mogłam zupełnie się na tym skupić. W końcu warknęłam, że jest studentem i tak pani piguła wpisała w książeczce zdrowia. Z tego wszystkiego akcja spowalnia, skurcze wyciszają się, ja nie mogę się skupić na tym co ważne, ostatecznie blednę na widok wielkiego, metalowego szpitalnego wziernika i na tym etapie mam już wszystkiego dosyć... Przyjmą mnie na porodówkę, ale hola hola najpierw lewatywka. Mówię, że nie ma potrzeby, nie słuchają, robią i tak. Efekt jest taki, że ląduję w ciasnym wc, z wydzieloną porcją papieru, za drzwiami stoi pielęgniarka co chwilę pytając "czy już?", a mnie się włącza czyszczenie wielostronne - jak zaczęłaś ciążę od mdłości tak też ją skończysz, kobieto.

Na górze porodówka. Nie wpuszczają Małżona, mnie podpinają do kabli na łóżku za parawanem. Czuję, że nie mogę leżeć, że muszę wstać, chodzić, NIE "leży, bo mi się tu nic nie pisze! słabe te skurcze..". Wiję się na twardym materacu, zaczynam wymiotować, przynoszą mi miskę, mówię, że się nie położę więcej, więc dają mi stołeczek. Tu pojawia się zblazowany pan doktor z dwoma pytaniami "kiedy się brzuch obniżył? - nie obniżył" oraz "kiedy pani odeszły wody? - nie odeszły" i podsumowaniem "to pani dzisiaj nie urodzi". Cześć jak czapka, odwrócił się i wyszedł. Pasowałoby tu "trzasnął drzwiami", ale drzwi nie było, więc machnął parawanikiem. Czarne miał włosy. I był w miarę młody. Pięć godzin później zobaczyłam go drugi raz, gdzieś między swoimi nogami, jak rodziła się Pierwsza Córka. Kto miał rację?

Biorą mnie na salę rodzinną, wpuszczają Małżona. Sala jest tragiczna, nie ma łazienki, ale możemy być razem. Dostaję piłkę, stołek, światło jest przygaszone. Boli mnie bardzo, pomagają piąstki męża wbite w krzyż - jak się potem okazuje mam fantastyczne skurcze krzyżowe. Dwa razy idę pod prysznic - wracając po pierwszym razie mam ogromną ochotę położyć się po drodze na zimnych kaflach. Robię to i natychmiast zostaję podniesiona. Nie wolno... Mam swoją położną, więc teoretycznie jest lepiej niż standardowo, a przynajmniej My w to wierzymy. Ale nie mam wpływu na to, kiedy mnie bada, a jak do mnie mówi to mam odpowiadać, nie ważne że jest skurcz i chciałabym się skupić na czymś innym. Dostaję "coś" - jakieś czopki, po których idę spać. Skurcze spowalniają, są co 3 minuty, ja śpię między nimi, leżę na boku. Gdy się wybudzam słyszę, że mam iść znowu pod prysznic i że już niedaleko. Córka ma być duża - 4 kg. Idę i pod wodą dostaję takich turboskurczy, że wyrywam ze ściany metalową rączkę, taką do trzymania równowagi pod prysznicem, oczywiście się nie przyznaję, nieee, to nie ja.

Paweł mnie wyciąga, wracamy do sali, będziemy przeć. Jestem mega słaba i parcie na stojąco bardzo mnie męczy, męczy się też Pablo, który musi mnie podtrzymywać. Położna biurkową lampką świeci mi między nogi, jest głowa, dziecko duże, lepiej usiąść. Ok, jest mi wszystko jedno, pakują mnie na łóżko, negocjuję jedynie, że się nie położę, brakuje mi czegoś do złapania rękoma, teraz wiem, że rebozo sprawdziłoby się idealnie.

Nie wiem czy boli, nie wiem co się dzieje, nie ogarniam tego okresu porodu. Nie ma mnie tam. Wiem, że rodzę dzieci w czepku, a czepek Pierwszej Córki zostaje przebity "żeby mi ułatwić"... Zostaję nacięta "żeby mi ułatwić, bo duże dziecko". Ostatecznie 3350g. Czyli mało! Prę, krzyczę, słyszę, że "mam nie krzyczeć". Jest piątek godz. 7:50. W pewnej chwili pada głośne "DO PORODU" i zbiega się widownia. Zbiega, dosłownie. Pan doktor, pan jakiśtam, pani położna druga, pani pielęgniarka, cholera, ktoś jeszcze? I wszyscy się gapią na moje krocze. Córka się rodzi, zostaje mi obrócona tyłkiem do twarzy "żebym zobaczyła, że naprawdę córka", wsadzają mi ją pod koszulę. 7:55. Jest sina, fioletowa, czerwona, maziowata. Krzywi się i stęka, boję się ją dotknąć. Cycek mi gdzieś uciekł, a ona cwaniara szuka! I ciumka! I wie czego chce dziewczyna! I teraz... dziś potrafię już nazwać po imieniu co tam się wydarzyło - byłam zażenowana. Byłam zawstydzona. Tak cholernie się wstydziłam, że ONI tam stoją, wszyscy, w rządku i się na mnie, na nas, gapią. Tak się wstydziłam, że bałam się ruszyć, zmienić pozycję, złapać tego cycka i Ją nakarmić! Cokolwiek! Położna powiedziała "no, to zabieramy, tata idzie, a mamą się zajmiemy". Ile trwał kontakt "skóra do skóry"? 5 minut? 10...? Pierwsze zdanie jakie padło z moich ust do Pierwszej Córki brzmiało mniej więcej "ty cholero, ale mamę wymęczyłaś". Koszmar. Jak mogłam..? Byłam totalnie zażenowana obecnością tylu osób - nie dali mi, nam, prywatności w tak ważnej chwili... Obserwowali mnie, nie wiedziałam co robić! I czy cokolwiek mogę zrobić... Nie wiem kiedy i jak urodziłam łożysko. Nie zarejestrowałam tego faktu w ogóle. Wiem, że długo mnie szyli. I bolało, a nie chcieli dać więcej znieczulenia.



Gdy już w końcu poszyli co najpierw pocięli - kazali iść się umyć - poszłam z Małżonem, żeby mi pomógł. W tej łazience nie było zamka, ja się myłam, a biedak chciał się wysikać - wlazła piguła i go ochrzaniła! Że co sobie wyobraża, że to łazienka dla rodzących, a on jak chce beszcześcić kibel to ma iść na inne piętro:D dosłownie! 

Siedzieliśmy potem za jakimś parawanem. Mnie dali kromkę z jajkiem do jedzenia, ktoś przyszedł pokazać jak karmić dziecko, Młoda pięknie ssała, ale bolało gorzej niż rodzenie chwilę wcześniej. I tak się zaczęły schody kolejne. Żadnej pomocy laktacyjnej... Był piątek, przez weekend Poradnia była zamknięta. Pielęgniarki będące na dyżurze albo nie chciały albo nie wiedziały jak zabrać się do pomocy. Doradziły mi gumowe kapturki, herbatki laktacyjne, laktator... A przystawanie dziecka? A po co? Płakałam bardzo dużo podczas pobytu w szpitalu. Dziecko mi dokarmiali jednocześnie nie mówiąc co tak właściwie robić z tymi cyckami. Zamiast ssania bobasowego podstawiali mi laktator pod nos. A raczej pod cyc. Nic nie leciało = nie ma pani mleka. Ale mimo to, po powrocie do domu karmiłam wyłącznie piersią. Przeszłam wiele - nawał, zator, zapalenie, kapusta, masaż, ciągle te nieszczęsne kapturki.. Nie czerpałam żadnej radości z karmienia piersią. Jedna sesja cycowania potrafiła trwać 40 minut. Nie umiałam karmić poza domem. Tracy Hogg weszła mi na głowę z harmonogramem karmień co 3 godziny. Jak teraz sobie o tym pomyślę to aż mną wzdryga - wtedy byłam przekonana, że robię dobrze.

Istne piekło rozpętało się po wizycie u pediatry. Usłyszałam, że głodzę dziecko. Że te wielkie piersi to tylko są takie duże, ale nie ma w nich mleka. Zaczęło się dokarmianie, zapisywanie, ważenie, dzwonienie do lekarki z raportami. Mimo tego wszystkiego utrzymałam laktację do siódmego miesiąca. Karmiłam rano i wieczorem, potem tylko rano, aż pewnego dnia Olga odmówiła piersi. Powiedziałam sobie, że jeśli jeszcze będę mieć dzieci zrobię wszystko by karmić i nie pozwolę nikomu tego zepsuć.

Dziś jestem Matką dwóch córek. Mam za sobą dwa porody, diametralnie różne, dwa różne podejścia do opieki i wychowania. Dwa różne schematy karmienia, bliskości, porozumienia.

Ten post to jedynie wstęp. Będą kolejne, będą porównania, będą moje wnioski.

czwartek, 6 listopada 2014

Pięć

Taaak, wiem, zaległe posty się piętrzą, ale nie mogę opuścić tego - p i ę ć . 

Mam pięcioletnią córkę. Moja mała córeczka, którą ledwie wczoraj tuliłam w szpitalnej sali skończyła 5 lat. Długa, chuda, brązowooka blondyna z obgryzionymi paznokciami - to moja dziewczynka. 

I choć humor nie zawsze dopisuje, foch, szloch i tupanie nogą na porządku dziennym, kocham ją mocno, bardzo. Moja Iskierka. Zazdrośnica, złośnica, pożeraczka żelków i jajecznicy z 3 jaj. Krzywiąca się na widok biedronki, koty zagłaskałaby na śmierć. 

Tulę ją na dobranoc i wiem, że jutro, że zaraz wyfrunie mi z gniazda, założy własną rodzinę, urodzi swoje dzieci. Stanie się tak nim zdążę się głębiej nad tym zastanowić. Więc chwilo trwaj, łapmy te momenty, choćby trudne, nie zawsze z uśmiechem, cieszmy się tym co jest, co teraz.

Kocham Cię, Córeńko. Starszaku mój :*

Mama.

środa, 29 października 2014

Jestę blogerę?

Nie nadaję się do tego interesu. Nie mogę obiecywać nowych postów, skoro nie wiem na pewno czy znajdę czas by je przygotować. Jak inni blogerzy sobie radzą w tej materii? Bo ja nie dam rady zarwać teraz nocki i wygłaskać na cacy nowy wpisik, a następnie ogłosić światu, że "już można klikać". 

Na przeprosiny jedna focia, a post o Naszym Moście z pięknymi zdjęciami Łukasza Sulki z pewnością pojawi się niebawem (i poinformuję, że JUŻ JEST, a nie, że dopiero się tworzy - mam nauczkę).


czwartek, 23 października 2014

Taki lajf

Ostatnie dni mijają mi w szaleńczym tempie pomiędzy kuchnią, łazienką, pralką a zmywarką. Mąż wrócił i mimo, że tęskniłam bardzo teraz najchętniej wysłałabym go do Honolulu. Jest zimno, ale jeszcze nie-tak-zimno żeby włączyć piec (gazowy, sic!) więc wysuszenie prania graniczy z cudem. Ten cud piętrzy się w łazience i ledwo się go pozbyłam z podłogi, a już widzę, że wysypuje się z kosza ponownie. Zmywarko, działaj jak najdłużej, bo gdybym po całym dniu miała jeszcze walczyć z garami, dawno wyszłabym z siebie i stanęła obok. Blw-baby jest genialne, szama wszystko, chętnie, ze smakiem, dziś nawet miniwidelcem dziabała w pulpeta, ale syf jest przeokrutny. I kto go sprząta? Marysia. Marysia się nie postarała, podwyżki nie będzie. Chcę taką Marysię:( No bo jasne, że JA! Matka! Matka polka umęczona, ze szmatą, na kolanach. Piorę, sprzątam, gotuję, i jeszcze ostatnio chodzę po lekarzach. Bo o ile infekcje oddechowe, odpukać, omijają nas szerokim łukiem, tak skórne dają w dupę. Starsza infekuje Młodszą, i tak w kółko, jedno się zaleczy, drugie wyłazi. Dziś do kompletu doszło oko, nie wiadomo czo to, ale wyleczyć trzeba, bo ropieje, jest spuchnięte i czerwone - Starsze może z powodzeniem grać zombie w Halloween.

Ten, kto nazwał macierzyński urlopem z pewnością był mężczyzną. Chcę na wakacje!

niedziela, 12 października 2014

Na nieznanych wodach

I to już od miesiąca - tak mi właśnie idzie z pisaniem. Mam w głowie plątaninę pomysłów, myśli wartych przekazania, treści, które chcą wyskoczyć spod kopuły i trafić w internety, ale... banał, ale po prostu doba jest za krótka. 

Czasem marzę, aby dzień się już skończył, jestem niemiłosiernie zmęczona, bezsensownie zirytowana, chcę wskoczyć pod kołdrę, a wcześniej najchętniej chlapnąć browara na ukojenie nerwów. A zwykle gdy burza mija, ja się wysypiam, moje Córki wstają z łóżka prawą nogą, wtedy myślę sobie ojenyyy czas za szybko zasuwa.

Napomknęłam już gdzieś wcześniej, że moje dwie córki to dwa zupełnie różne modele macierzyństwa. Inaczej urodzone, wykarmione, zaopiekowane, inaczej wychowywane. Zimny chów Tracy Hogg kontra totalne rodzicielstwo bliskości. Poród szpitalny z widownią kontra domówka z mężem i położną. Karmienie mieszane, smoczki, butelki, proszki, krople, cudawianki kontra cycek, bufet czynny 24h/dobę. Nocnik od 6 miesiąca kontra zatykanie nosa kilka razy dziennie i walka z pieluchową zawartością. Słoiczki łyżeczką kontra żrem co chcem, rozpierducha na całego, blw, jem sama, wszystko, wszystko dobre, daj jeszcze.

Od miesiąca jestem na etapie - ojezu jak się karmi takie duże dziecko?! Bo Starszak od drugiego miesiąca był karmiony mieszanie, w myśl tezy pani doktor "te wielkie piersi mają mało mleka" - podobno cud, że mimo butli utrzymałam laktację do 7 miesiąca.

Teraz karmię dalej. Minął nam ósmy miesiąc. Bywało kiepsko. Płakałam, bolało, piekło, krew się lała. Gdyby nie pomoc laktacyjna, mówię otwarcie - nie dałabym rady. Bardzo chciałam karmić, ale bolało zbyt mocno, zbyt wiele kosztowało mnie to nerwów. Gdybym tamtego dnia nia zadzwoniła po Julię i gdyby ona nie mogła do mnie przyjechać, byłabym teraz w innym miejscu. A potrzebowałam jedynie zmiany pozycji do karmienia, a Młoda głębszego łapania cyca. Tak niewiele, a jak wiele! 

Nie karmiłam dziecka z tyloma zębami. Starsza miała dwa dolne jak przestałyśmy się cycować (wstała pewnego dnia i odmówiła porannego cyca - to był koniec, z dnia na dzień), a Młode już ma trzy, w tym jeden górny i muszę powiedzieć, że jest dziwnie. Szkrobie mnie, szura, gryzie. No kurde boli! Nikt mnie nigdy nie gryzł w suty;) Jest dziwnie.

Nie przewijałam nigdy takiego dużego dziecka. Starszak siedział na nocniku od 6ego miesiąca, w myśl tego, że dziecko daje sygnały, że chce się załatwić - dawała, ja ją wysadzałam, w końcu załapała, w wieku 1,5 roku biegała bez pampka, w wieku 2 lat pożegnaliśmy pieluchę nocną. Z Młodą nie mogę się zebrać!!! Wiem kiedy idzie dwójka, ale jak pomyślę, że muszę ją rozbierać i kombinować to mi się odechciewa, choć za chwilę i tak muszę, bo przecież trzeba dupsko umyć. Nie wiem, opór jakiś.

Myję podłogę dwa razy dziennie. Kto to widział, Starszak kulturka z łyżeczki, czysto, co najwyżej śliniak do wytarcia. To, co dzieje się teraz, to sceny dantejskie, a jak pomyślę, że to tak w zasadzie dopiero wstęp (patrząc po 'blw-matkach' z instagrama) to jestem siwa. Ale pokładam wielkie nadzieje w tej metodzie żywienia. Że będzie jeść, nie wybrzydzać i że sprowadzi starszą siostrę na dobre tory jedzenia warzyw, wymuszając jednocześnie większą otwartość w próbowaniu nowych potraw.

Noszę! Ciągle noszę te 8 kg szczęścia i radości. W Tuli, w chuście, na brzuchu, na plecach. Starszą nosił Pan Ojciec, ponieważ rzekomo przeszkadzały mi cycki. A teraz są większe, hmmm... 

Nie pływamy, nie chodzimy na basen, Ale za to mamy większy czill kąpielowy, wody po uszy, żadnych chemicznych pieniących wynalazków, sama woda ewentualnie siemię lniane. I skóra jak pupcia niemowlaka. 

Nie wiem jak zakończyć tego posta, a już późno i oko mi leci, więc może tylko jeszcze przekażę wiadomość, że aktualnie się odrobaczamy. Czas najwyższy, bo wszelkie bóle brzuszkowe starszakowe, problemy ze skórą i zahwiana odporność mogły być spowodowane podgryzaniem  od środka i chyba nareszcie trafiłyśmy na lekarza, który rzeczywiście się zainteresował. Trzymajcie zatem kciuki co by wszelkie robale wylazły. Poprawa jest u nas bardzo pożądana.

niedziela, 5 października 2014

Czy się rozdwoję?

Drogi Czytelniku,

Jeśli kiedykolwiek spotkałeś Matkę Córek, z córkami, czy też bez, i wydała Ci się ona jakaś taka ładniejsza niż zwykle, uczesana, z kreską na oku, a jej ubranie różniło się od tego, w którym do tej pory widywałeś ją na co dzień - to wiedz, że Ona właśnie tego dnia miała dla siebie więcej czasu. 

Że Młodsza Córka spała dłużej niż pół godziny, a Starsza zajęła się w ciszy rysowaniem, albo w ogóle była w przedszkolu. Że mogła w spokoju wypić kawę, zasiąść na tronie, wziąć prysznic, popatrzeć w lustro krytycznym okiem przed wklepaniem podkładu. Że nie musiała biegać między kuchnią a łazienką, robiąc kakałko, kanapkę, warkocz, z cycem na wierzchu jednocześnie myśląc jak tu dziś zaczesać swoje włosy żeby nie było widać, że tłuste. 

Małżona znowu nie ma. Kolejne dwa tygodnie same baby w chacie, plus taki, że już po remoncie. Niestety efektów nadal nie mogę zaprezentować, bo skończył mi się hajs i nie ma dodatków. I zamiast w pudełeczkach, ładnie, poukładane, wszystko jest rozpiździelone na półkach.. Ale jest moc, jest fajnie, udało się.

Wracając - jesteśmy same. Jak już Szarańcza wieczorem padnie, jak już Młoda wygłaskana i wytulona, a Starsze po czytaniu i oglądaniu bajek, jak ja już padam na kanapę to.. nie wiem co robić! Otwierać browara? Odpalać serial? Może chałupę ogarnąć? Pranie? Gdzie tu czas na bloga? Na pisanie tych zmieniających świat postów? Na obrabianie zdjęć (buhaha)?

Jak Wy, Inne Matki Blogujące i zaglądające do mnie czasem, znajdujecie na to czas? Jak ogarniacie rzeczywistość? Jakim cudem robicie pięknie ustawione zdjęcia owsianki i jeszcze starczy Wam czasu na opisanie w jaki sposób ją zrobiłyście? Szczerze podziwiam! To musi być jakiś myk z planowaniem, z organizacją siebie w czasie, z... odrobiną czarów, oczywiście.

Dzisiejsze targi Mamaville we wrocławskim Browarze Mieszczańskim były nie lada wyzwaniem. Miałam ambicję zdążyć na otwarcie o 10:00 - byłam o 11:30. Półtorej godziny na wspomniane wyżej kakałko, kanapkę z dżemem, warkocza i spinki, ubranie, cycowanie, przewijanie, tulenie (bo przecież lęk separacyjny to obecnie największy dziecięcy dramat, do kibla nie mogę wyjść), znowu karmienie, kanapki na drogę, siku, ooo może skoczę na 3 minuty pod prysznic? Nie łudziłam się, że uda sie z włosami, więc po prostu je spięłam. Makijaż zbędny wynalazek, dobrze, że wożę w aucie szminkę i tusz, a droga do Browaru usłana jest sygnalizacją świetlną.

Targi super, cudeńka hand made, piękności z niebotycznie wysokimi cenami na metce. Udało się upolować Kollale (dla Starszej i Młodszej, która wciąż łysa jak polana), skrzydełka do fotelika Czikimonkey, komin dresowy od Papapa Kidswear (w pakiecie poznać uroczą Anię z bloga Budzikowego:*) i gwiazdkowe paputy od Titot. Tiulowe spódniczki, pompony, szmaciane lale i drewniane cudaki muszą poczekać na lepsze czasy. Zostawiłam w Browarze majątek, nie mówcie mojemu Mężowi, ale mogłoby być znacznie gorzej gdyby mieli tam terminale;)





wtorek, 30 września 2014

Nie pogadasz

- Powiesz mama?
- Baaabababaaaaaa
- A tata?
- Babababababaa
- Olga?
- Babab-b-bba
- Baba?
- Baba!

Czy to pierwsze słowo? ;)

sobota, 20 września 2014

Historia prawdziwa

Mam dwie córki i dwa całkiem różne "schematy" macierzyństwa. To takie dziwne, jak wszystko w głowie potrafi się zmienić.

Po pierwszym macierzyńskim miałam wrócić do pracy. Bardzo chciałam, bo miałam bardzo dobrą i rozwijającą posadę. Wiedziałam, że mogę dużo osiągnąć i że przede mną same sukcesy. Brzmi narcystycznie, ale tak właśnie się wtedy czułam. Że to moja wielka szansa na karierę w branży. Że jestem świetna i jeszcze wszystko przede mną.

Wszechświat miał inne plany, a konkretnie Babcia, która w ostatniej chwili zmieniła zdanie w sprawie opieki nad Starszakiem. Żłobka ani opiekunki jakoś nie byłam sobie w stanie wyobrazić. 

Więcej opcji się na horyzoncie nie ukazało - zostałam więc w domu.

I choć popełniłam wiele macierzyńskich błędów (a przede mną jeszcze wiecej), to z jednego jestem dumna - to JA wychowałam swoje dziecko. Nie babcia, nie żłobek i nie opiekunka. 
Byłam przy pierwszym kroczku, usłyszałam pierwsze słowo. Nikt mi nie wysłał smsa z informacją "twoje dziecko właśnie zrobiło siku do nocnika", bo JA przy tym byłam. 

I jestem dumna. A najbardziej w takich momentach:

Odbieram Starszaka z przedszkola, po drodze spotykamy Pradziadków, wchodzimy do osiedlowego po mleko na naleśniki. Starszak woła:

"Babciu, babciu, zobacz, ja czasem piję takie właśnie soczki z rurką!"
"Dobrze, to Ci kupię, chcesz?"
"Ooo nie, nie, nie dzisiaj"
"Ale mogę Ci kupić"
"Dzięki babciu, nie trzeba, chciałam tylko pokazać"
"Kupić Ci?"
"Ochh, no dobrze to spytam mamy. Mamooo, babcia chce mi kupić soczek, mogę?"


To właśnie są te chwile, kiedy nie żałuję tych ponad dwóch lat, które poświęciłam tylko Jej.

wtorek, 16 września 2014

Remont-sremont

To wszystko miało się już dawno skończyć. To, co dzieje się teraz, miało dziać się w drugiej połowie sierpnia. Oczywiście sprawa się rypła, a rzeczy generujące chaos i syf wszechobecny jak zwykle twierdzą, że mała obsuwa jeszcze nikomu nie zaszkodziła.

Otóż tym razem było inaczej. 

Wiedziałam na co się piszę. Wiedziałam, że Starszak zaczyna nowe przedszkole, że Małżon wyjeżdża w delegacje, że Magik Remontowy będzie na mojej głowie. Ja sobie z tego wszystkiego zdawałam sprawę. Ale to wszystko okazało się trudniejsze niż założyłam.

Mamy małe mieszkanie. Dwa pokoje. Jeden aktualnie wyłączony z obiegu. Kiedyś to była nasza sypialnia - fajnie było mniej więcej do czasu, jak sobie uświadomiliśmy, że cholera przecież my chcemy mieć dzieci. Gdzie? Jacy idioci kupują tak małe klity? Zawsze mnie to zastanawiało i o proszę, odpowiedź miałam pod nosem. Szczęście w nieszczęściu salon okazał się duży i ustawny, tak, że udało nam się wygenerować całkiem przytulny kąt sypialny, że mogliśmy postawić tam normalne łóżko, bez konieczności skazywania się na spanie kanapowe. Młode teraz ma tam też swój minikącik łóżeczkowy.

Mała retrospekcja: Starszak dostał swój prywatny pokoik mniej więcej w wieku 5 miesięcy. Wnętrze ewoluowało - mimo swego niewielkiego metrażu (tam jest chyba 3x6m) zmieniało się kilkakrotnie, w zasadzie nie do poznania. Najpierw różowe ściany z rzędami mebli po obu stronach, starą sofą po siostrze w spadku i łóżeczko szczebelkowe. Potem błękitno-różowo-fioletowe ściany przywitały prawiedorosły tapczanik, obrotowe krzesło, huśtawkę i mini stoliczek z krzesełkami. Powstała również tablica, wymalowana przez Matkę, na szczycie której siedziały sowy. I tak to było przez prawie 3 lata. Nieco ponad rok temu mini tapczanik został zastąpiony dorosłym łóżkiem. Meble moje jeszcze panieńskie tam stoją - są pięknie wykonane, proste, sosnowe, nie wyobrażam sobie, że się ich pozbywam. Więc remontowy jeden problem z głowy - szafa i komoda zostają, nie trzeba wybierać nowych mebli.

Gdy pojawiło się Młode od razu wiedzieliśmy, że coś trzeba będzie znowu z tym pokojem zakombinować. I tak oto wracamy do początku tego posta - bo zakombinowaliśmy. Córkę Drugą trzeba wyprowadzić z salono-sypialni, a więc pokoik musi zostać dostosowany do potrzeb zarówno bobasa jak i zerówkowicza. I wszystko sprowadza się do tego cholernego remontu, który trwa już tydzień, a końca nie widać! Co można robić w takim maleńkim pokoiku??? Ano jak widać można..

W czwartek przyjeżdża stolarz montować łóżko, więc widać światełko w tunelu. Małżon wraca w sobotę i do tego czasu chciałabym mieć względnie ogarniętą chatę. Tymczasem mam szafę na stole i kanapie, a Dalia raczkuje między kartonami, tarzając się jednocześnie w pyle z gładzi. Starszaka wysłałam na przymusowe wakacje do Babci, przedszkole, trudno, tu się nie da żyć. 

Kończ Pan, Panie, te gładzie, regipsy i malowanki! Wiem, że będzie pięknie, ale jak kolejny raz wycieram ten pył, te kawałki tynku wciągam odkurzaczem, ten obiad jem na mieście, bo nie mam gdzie go ugotować - to się pytam, na co mi to było...


czwartek, 11 września 2014

Lucky number seven

To małe Bobo skończyło dziś siedem miesięcy. Matka w prezencie dostała okres. Dziękuję, dobranoc;)

Padam na twarz. Zachciało Ci się remontu, cierp teraz. W domu syf nieziemski, w salonie tetris, szafa częściowo na stole, częściowo na kanapie. Zupy po ludzku, na krześle nie zjesz. Ale o czym ja piszę, nie mam gdzie tej zupy ugotować. Kiedy ostatnio jadłam obiad? Chyba w weekend, u Mamy..

Pan Ojciec za oceanem. Matka babra się w pyle z gładzi, Starszak u Babci, Młode raczkując ściera kurz z podłogi. Tak wygląda nasze życie w tym tygodniu. Nie mam netu, bo Magik Remontowy rozkręcił gniazdko, a kupując to mieszkanie nie przewidzieliśmy w planach, że ktoś nam kiedyś zabierze sypialnię - dlatego jedno jedyne netowe gniazdko zrobiliśmy właśnie tam. Teraz Matka McGyver podłącza się przez trzy przedłużacze i usiłuje sklecić trzy zdania.

Wczoraj zaliczyłam zebranie przedszkolne. Jestem w trójce grupowej, tak jak moja Mama. Historia lubi się powtarzać. 

piątek, 5 września 2014

Sierpień pożegnał nas słońcem

Wrzesień przywitał nas deszczem.

Wakacje się skończyły, urlopy, wyjazdy, to już wspomnienie. Zaczął się intensywny czas, zmiany, remonty, delegacje. Próbuję pozbierać myśli do tego posta, ale już widzę, że będzie chaos. Staram się uporządkować wydarzenia "ku pamięci", więc to raczej będzie post nicniewnoszącydoblogosfery:)

Staszak w nowym przedszkolu. Zerówka - to brzmi dumnie! Nowe miejsca, nowe panie, nowe dzieci. Tydzień za nią i mogę powiedzieć: jest dobrze. Pierwszy dzień źle się zaczął, emocje sięgnęły zenitu, budynek przedszkola wypełniony był przejętymi dorosłymi i płaczącymi dziećmi. Nastrój udzielał się wszystkim, a atmosfera była ciężka. Szalę goryczy przelała nowa pani, która w ogóle nie interesowała się wchodzącymi do sali dziećmi, Olga zaczęła chlipać, a ona nawet do niej nie podeszła. Zostawiłam ją i wracając z Młodą w chuście sama kilka razy pociągnęłam nosem. Dodatkowo okazało się, że jest w grupie z 6-latkami! Oj, tego już wtedy było dla Matki za wiele...
Na szczęście "strach ma tylko wielkie oczy" i wszystkie obawy minęły. Dziecina zadowolona=matka spokojna.

______________________

Cały sierpień Starszak spędził z Dziadkami. Pierwsza połowa miesiąca u jednych, potem z drugimi w podróż do agrotustyki na Jurze. Wakacje zdecydowanie na plus, a my, rodzice, pozostawieni z jednym dzieckiem, przypomnieliśmy sobie jak to mało było kiedyś do roboty.



15 sierpnia - data szczególna - odpust w małej wioseczce, na który jeździłam z moim Dziadkiem, a potem on, jako dumny Pradziadek zabierał tam Starszaka. Udało się dwa razy, a w tym roku nastąpiła zmiana warty - pałeczkę "odpustowego dziadka" przejął mój Tato. 

A mnie ścisnęło serce po raz kolejny - za szybko przemijamy, za szybko odchodzą Ci, których kochamy najmocniej i najbardziej nam ich potem brakuje. Nie ma dnia żebym nie myślała o Dziadku Kaziku i o tym, że doceniamy ludzi i ich wartość dopiero jak od nas odejdą (k l i k).


środa, 27 sierpnia 2014

11

Korzystając z okazji, że mi dziś dziecko jakoś podejrzanie długo śpi, napiszę jeszcze, że wczoraj mieliśmy z Małżonem rocznicę pierwszej randki.

11 lat temu na piaszczystej wydmie w Międzyzdrojach podziwialiśmy nasz pierwszy, wspólny zachód słońca. Paweł usiadł na obsikanym piasku, ja ubrałam powycinaną, czarną bluzkę, z obozu dochodziły do nas dźwięki koncertu Oceanu (nasza piosenka k l i k zagrali nam ją akustycznie z dedykacją na ostatnim koncercie we Wrocławiu - nie ma to jak znajomości;) ).

Rok temu, z drugim bobasem w brzuchu, pojechaliśmy do Międzyzdrojów na weekend świętować dekadę naszego związku. Razem z moją przyjaciółką Anią (którą najpierw na rzeczonym obozie 11 lat temu usiłował poderwać mój obecny małżonek) i z jej obecnym ukochankiem, Mariuszem, spędziliśmy trzy dni odwiedzając "nasze" miejsca, żrąc gofry i wspominając, co to było, kiedy to było, czy to prawda, że kiedyś byliśmy tacy młodzi?

Półmetek

Jeszcze nigdy czas nie leciał mi tak szybko jak teraz. Najwspanialsze wakacje trwały dłużej niż kolejne miesiące w 2014 roku. Dłużej pisałam maturę i dłużej trwały moje studia. 
Nie wiem co się dzieje, ale w tym tempie jutro obudzę się z 50tką na karku, a wokół gromada wnuków będzie siać chaos i zniszczenie.

Właśnie skończyła się pierwsza połowa mojego rocznego czasu dla bobasa. W zasadzie prawie siedem miesięcy. Dawniej macierzyński byłby już wspomnieniem, teraz luksus, który, cholera, i tak za szybko leci!!! 

Rok z dzieckiem to takie minimalne minimum - ze Starszakiem w domu byłam 2,5 roku, potem poszła do przedszkola, a ja miałam czas dla siebie. Na pracę, na rozwój zawodowy, w końcu - na założenie własnej firmy. Teraz jestem na półmetku i wszyscy pytają mnie "kiedy wrócisz do pracy?", a ja nie wiem. Nie chcę. 

Przez 6 lat byłam sama - moje rodzeństwo pojawiło się późno, za to hurtem - najpierw brat, za chwilę siostra. Duża różnica wieku ma swoje plusy i minusy, np. brat czytał i pisał w wieku 4 lat, bo starsza siostra go cisnęła, ale nie o tym tutaj teraz.
Przez te 6 lat Mama i Tata pracowali zawodowo, a mną opiekowała się Babcia. Najlepsza Babcia pod słońcem. Mam dzięki niej piękne wspomnienia z dzieciństwa i nie tylko, bo później też - cały czas była obecna w moim życiu, aż do 2010 roku, kiedy miała wypadek.. ale też nie o tym tutaj, teraz.

Jak już wszystkie dzieci były na świecie, Mama i Tata założyli firmę, razem. Od tamtej chwili stali się przedsiębiorcami, sami sobie regulowali czas pracy. 

I właśnie wtedy zaczął się najwspanialszy okres. Mama i Tata zawsze mieli dla nas czas. Trójka dzieci to wyzwanie, mimo wszystko - ale nie mogę sobie przypomnieć choćby jednego momentu, kiedy nie moglibyśmy na nich polegać. Zawsze odwozili nas do szkoły, jak nie Mama to Tata, choć częściej Tata - Maluchy do przedszkola, ja do szkoły. Jak bardzo nie mogłam doczekać się, kiedy te małe szkodniki zaczną się wreszcie same w tym przedszkolu rozbierać z butów i kurtek, żeby Tata nie musiał wchodzić z nimi, i żebym ja się nie spóźniała do szkoły. Teraz szkodniki mają skończone 20stki, a ten okres przedszkolny to tylko jakaś kropka na osi czasu, mgliste wspomnienie z ery dinozaurów.

Mama i Tata zawsze mieli dla nas czas. Zawsze ktoś nas zawoził, odbierał ze szkoły. W domu zawsze był ciepły obiad, nie byłam dzieckiem z "kluczem na szyi" (chyba, że chciałam, bo to było takie "samodzielne"). Mama wstawała z nami rano, robiła kanapki do szkoły, w liceum piłyśmy razem poranną kawę. Trzeba było zawieźć bagaże do ośrodka harcerskiego w lesie? Jechała moja Mama. Trzeba było zrobić stroje na bal przebierańców? Robiła je moja Mama. Trzeba było córkę z imprezy zawinąć, bo się bała sama wracać? Tata w nocy o północy, nigdy nie odmówił. W piżamie, w laćkach, burczący, ale zawsze był. Kończyłam szkołę o 14:00? No problemo, Mama mogła po mnie podjechać. Okulista po szkole? Towarzyszyła mi. Nie było sytuacji, w której zostawili by mnie, nas, samych. Nie było sytuacji, kiedy nie mogliby wyjść z pracy, bo szef stoi nad głową do 17:00. Bo nie da dnia wolnego na przedstawienie w szkole. Bo każe robić nadgodziny, więc skrzydła na Jasełka majstruje sąsiadka. 

Moja mama mówi mi teraz "to jest czas dla dzieci, potem będzie czas dla Ciebie". 

Bo ja też chcę być takim rodzicem. Chcę móc odbierać bobasy ze szkoły bez jęzora wywieszonego do pasa, bo akurat "coś" mnie zatrzymało dłużej w pracy. Chcę mieć czas na zrobienie przebrania na przedszkolny bal karnawałowy. Chcę iść na przedstawienie z okazji Dnia Matki. 

Świat zwariował, a wyścig po hajs, mamonę, lepszy standard życia trwa w najlepsze. Mija pół roku a najlepiej żebym dała Młode do żłoba i wróciła do pracy. Wiem, że czasem mamuśki wyboru nie mają, wracają, bo rachunki same się nie zapłacą. Ale ja dziś nie chcę jeszcze o tym myśleć. Chcę mieć jeszcze pięć miesięcy spokoju. Chcę cieszyć się czasem spędzonym z córkami, nie martwić się o to, co będzie potem. Chcę być Mamą na cały etat. Myśleć "co będzie później", będę później.