Prolog
Ta trzyczęściowa opowieść ukazała się już rok temu w Internetach. Pisałam wtedy pojedyncze posty na blogu, którego byłam współtwórcą, a który już nie istnieje. Publikuję to teraz "na swoim terenie" - tekst jest długi, pisany w 33 i 37 tygodniu ciąży oraz tuż po porodzie.
Rozdział 1 "Poród domowy"
Ta trzyczęściowa opowieść ukazała się już rok temu w Internetach. Pisałam wtedy pojedyncze posty na blogu, którego byłam współtwórcą, a który już nie istnieje. Publikuję to teraz "na swoim terenie" - tekst jest długi, pisany w 33 i 37 tygodniu ciąży oraz tuż po porodzie.
Rozdział 1 "Poród domowy"
Dwa słowa przyprawiające o palpitację serca. Chcecie wywołać panikę i chaos na skalę międzynarodową? Oto sprawdzony przepis. Powiedzcie głośno: "Chcę rodzić w domu".
Piszę z perspektywy brzucha 33-tygodniowego, to tak zwany "post przed" - w lutym napiszę "po".
Mam córkę, 4-latkę, i nie, nie mam traumy porodowej. Nie jestem szalona, nie jestem też odważna. Jestem po prostu.. świadoma.
To nie tak, że rodziłam w tragicznych warunkach, z okropnym personelem, miałam depresję poporodową i nie mogłam się zdecydować na kolejne dziecko. Mogłam, ale nie chciałam, a kiedy już chciałam to się okazało, że nie mogę. Ta ciąża to tak zwany "Cud nad Odrą", tak też staramy się ją traktować, od początku do końca (choć nie zawsze jest czas na rozczulanie się nad każdym kopnięciem - kto ma większego Bąka pod dachem, ten wie o czym piszę).
Pamiętam, że po pierwszym porodzie położna powiedziała "taki poród to tylko w domu". A ja spojrzałam na nią jak na zielonego kota i nic nie odpowiedziałam, bo.. bo nie wiedziałam co! Zatkało mnie. Jak to, rodzić w domu? Ale.. to tak można? Jak to się robi? Yyyyy...
Nie był to dla mnie już wtedy temat całkiem obcy, bo chodziliśmy z Małżonem do Szkoły Świadomego Macierzyństwa w ramach szkoły rodzenia i tam, owszem, padały słowa "poród domowy, rodzinny, lotosowy", wszystko fajnie, tylko brzmiało to na tyle egzotycznie, było tak oderwane od polskiego "poród=szpital", że zupełnie do nas nie trafiło.
Upragniony drugi fasol brzuchowy nie zapoczątkował myśli o porodzie w domu. Nie wiem kiedy to przyszło, wiem, że kiełkowało dość długo i nagle okazało się tak oczywiste, że wręcz dziwne wydawało mi się myśleć o porodzie w realiach innych niż domowych.
Zaczęłam czytać, oglądać filmiki, szukać babeczek, które w ten sposób urodziły, obczajać położne, aż w końcu zadzwoniłam do tej, która przyjmowała moją pierworodną w szpitalu i usłyszałam przez telefon "Drugie? W domu? Rewelacja! Jasne, że ogarniemy". To była pierwsza pozytywna reacja, na którą czekałam bardzo długo.
Na całą moją rodzinę, przyjaciół, znajomych, chyba tylko dwie osoby nie zareagowały histerycznie, a jedna reacja była dość zabawna ("W domu? Nieee, nie rób tego, wszystko będziesz miała ujebane").
Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego kobieta z brzuchem nie może sobie wybrać miejsca porodu, skoro już nawet minister w rozporządzeniu dał nam taką opcję? Nie dał co prawda refundacji takiego porodu, ale powiedzmy, że zrobił krok w dobrą stronę.
Ciąża fizjologiczna może być prowadzona przez położną - wiecie o tym? Byłam na świetnych warsztatach z położną i usłyszałam coś, czym się teraz z wami podzielę - to taki eksperyment.
Wyciągnij przed siebie prawą rękę. Ręka, jak ręka, fajna, prawda? Jest zdrowa, ale tak na wszelki wypadek, w razie czego, zacznijmy ją leczyć. No bo przecież "coś" się może wydarzyć i ręka niespodziewanie nam zachoruje. Więc może na początek zafundujmy jej okłady, choćby tylko ziołowe. Hmm... To teraz ją zabandażujmy, usztywnijmy, na godzinkę. Potem na dwie. Potem na cały dzień. Zdejmijmy bandaż i wklepmy jakąś maść. I jak się czuje ręka? Zaczęła chorować? Niemożliwe!
Czym się ten eksperyment różni od ciąży fizjologicznej? Ciąży fizjologicznej, której przy porodzie "ktoś" na siłę stara się "pomóc". Po co?
A to całe straszenie "cosiem"? Że "coś" się wydarzy? Nazywajmy rzeczy po imieniu - jakie "coś"? Dzieci się straszy Babą Jagą, a ona wiadomo, że nie istnieje. To samo dotyczy "cosia". Jeśli sytuacja tego wymaga - jeśli "coś" przyjmie w końcu jakąś nazwę, powiedzmy "nadciśnienie", "zatrucie ciążowe" etc. wtedy położna kieruje na wizytę lekarską i badania. Lekarz leczy! Do szpitala idziemy chorzy.
Poród to czysta fizjologia i nie zakłócany, bez ingerencji personelu, leków, kroplówek, gazów czy znieczuleń, jest po prostu piękną wspólną akcją mamy i dziecka, cudem narodzin, kiedy dopuszczamy do głosu naturę, hormony, zmysły i instynkty.
Nie zrozumcie mnie źle, nie szufladkuję: poród w szpitalu = zło, w domu = dobro. Każda kobieta powinna mieć prawo i powinna być na tyle świadoma, żeby móc podjąć decyzję gdzie i w jakich warunkach chce wydać na świat swoje Dziecko.
Ja podjęłam tą decyzję. Mam wsparcie Małżona, Położnej, Przyjaciółki i kilku Koleżanek. Nawet moja starsza córka powiedziała ostatnio: "Mamo, a jak już będziesz rodzić to ja Ci pożyczę mój dmuchany basen i tam sobie w wodzie wypchniesz dzidziusia". Skąd to wzięła? Nie wiem. Pewnie po prostu "to" wie i jest to dla niej równie naturalne jak "Moja Siostra wyjdzie przez pipkę". I na tyle normalne, że może podzielić się tą wiadomością z Panią w okienku na PKP.
Rozdział 2 "Przedporód"
W 37. tygodniu zostawiła mnie położna. Po prostu zadzwoniła i powiedziała, że ona "chyba nie da rady przyjechać do tego porodu, bo ma dużo pracy, a poza tym to się przeprowadza no i niestety." Rozłączyłam się i jakby mnie kto obuchem w łeb. Jak to nie da rady? Jak to "niestety"??? Teraz? 3 tygodnie PRZED?
Najpierw się poryczałam, a potem okrutnie wkurzyłam. Jak można prowadzić kogoś przez 9 miesięcy ciąży w kierunku porodu domowego, a potem z dnia na dzień, odwrócić kota ogonem? Przez tydzień byłam złamana. A potem to się zaczęło.
Umówiłam się do położnej w placówce, w której mamy abonament. Byłam u niej kilka razy, wiedziała co się święci, bardzo dobra kobieta, w zasadzie powinnam napisać przez duże K, bo takich położnych za wiele w tym kraju nie ma. No dobra, może w kraju są, ale ten Wrocław to jakiś zaścianek z czasów Pana Tadka.
Wizyta powinna trwać 20min, siedziałam półtorej godziny. Siedziałam i ryczałam, ona siedziała obok i starała się mnie podnieść na duchu. Ta konkretna wizyta przywróciła mi wiarę w ludzi. Pani Położna wyciągnęła przy mnie telefon i zaczęła dzwonić po koleżankach. Kto ogarnia domówki? Ty? Tak? Ale jesteś w ciaży.. To nie.. Kogo polecasz? Dobra, dzwonię. I tak przez dłuższą chwilę. Siedziałam osłupiała. Ostatecznie nic nie załatwiła, ALE wyciągnęła kartkę i napisała mi swój prywatny numer. Szok nr 1. Wręczyła karteluszkę ze słowami "jak tylko się zacznie, dzwoni pani do mnie; przyjadę, pomogę, porodu nie przyjmę, ale będę do 10ego centymetra, a potem pojedziemy razem do szpitala". Szok nr 2. To tacy ludzie jeszcze istnieją?
Pozostało ogarnąć szpital. Zostały mi polecone dwie położne z oddziału, które rodzą po ludzku. Wszystkie powinny, ale to co powinny, a co rzeczywiście się dzieje to dwie osobne kwestie.
Umówiłam się, poszłam. Powiedziałam bez ogródek o co kaman i co się stało. Pani Położna - i tu szok nr 3 - spojrzała na mnie ze smutkiem i powiedziała, że strasznie jej przykro. Że nie pomoże mi w domu, bo się tym nie zajmuje, ale pomoże mi tu, w szpitalu. Zapisała moje nazwisko, powiedziała że wszystko będzie dobrze. Wiara w ludzi nagle skoczyła z poziomu -10 na +5.
Co się działo dalej? Zaczęłam dzwonić. Po koleżankach, znajomych, znajomych znajomych, matkach znajomych, tych, co rodziły i nie, po doulach, szukać na facebooku i różnych dziwnych innych miejscach. Zaczęłam jeździć, spotykać się, pytać, dowiadywać. Zeszłam do położniczego podziemia...
Zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Dziwne w tym sensie, że w momencie, gdy otworzyłam się na ludzi, innych, całkiem obcych, to okazało się, że istnieją jeszcze pokłady ludzkiej życzliwości i chęci pomocy. Poznałam dwie wspaniałe Doule, każda zaoferowała swoje wsparcie. Zaczęłam się oswajać z nową rzeczywistością, z porodem półdomowym a półszpitalnym.
I wtedy wydarzyło się coś. Znowu.
Wykonałam ostatni telefon. Do Położnej o której istnieniu wiedziałam od początku ciaży, ale zupełnie ją pominęłam, bo przecież "moja" była już umówiona, to po co miałam załatwiać drugą. Wiedziałam, że tamta Pani się nie podejmie, bo to za późno, mogłam być kimkolwiek, z niewiadomo jaką historią chorobową, patologią ciążową, whatever. Ale zadzwoniłam. Nie było tak pięknie, jakby się mogło wydać w tym momencie. Pani była na końcu świata, przyjmowała poród w miejscu bez zasięgu... Więc to jeszcze nie ta chwila na kwiatuszki i serduszka... Dzwoniłam uparcie, kilka dni z rzędu. A jak już się dodzwoniłam i minęła trzydziesta minuta rozmowy telefonicznej to wiedziałam. Wiedziałam, że jest dobrze i że jest dokładnie tak jak powiedziała mi nowopoznana Doula - to wszystko wydarzyło się po coś - żeby los mógł postawić na Twojej drodze nowe osoby, dobre i życzliwe, żebyś doświadczyła nowych rzeczy, i umiała się z nimi uporać.
Pani Nowa Położna przyjechała do nas kilka dni później wieczorem, zabalowała prawie do 22:00, rozpoznała teren, zbadała, mnie, bobasa, tętno, ciśnienie, wywiad. Karty ciąży i usg fruwały w powietrzu. A co najważniejsze - przekonała mojego Małżona do siebie w 5min. Bo wiecie, rozsiadł się naprzeciwko, założył ręce i on teraz będzie zawał pytania, a co! No i zadawał. A Pani Nowa sprawiła, że nagle zaczął rozważać czy może jednak tym razem nie przeciąłby tej pępowinki.
Teraz został nam ostatni tydzień przedpremierowy, a skoro już wiemy, że do domówki nie trzeba szorować podłogi spirytusem to w zasadzie.. nie mamy co robić. Poza oczywiście praniem tych słodziutkich, koszmarnie małych ubranek, które nijak nie dają się poskładać; kupowaniem jakiś dziwnych preparatów, mazideł, pieluch (o zgrozo!), ręczników i innych cudów niezbędnych do macierzyństwa, a jakże.
Ja wczoraj odbębniłam depilację porodową, Małż wsadził ceratę pod prześcieradło, więc Świecie, jesteśmy gotowi powitać tę Nową Małą Istotę w naszym domu!
Rozdział 3 "Urodziłam"
Urodziłam w domu. I na tym można w sumie zakończyć posta, ale podejrzewam, że jednak czekacie na coś więcej.
Poród jak poród, weszło - wyjść musi. Schemat jak u wszystkich: bolało, bardzo bolało, trochę parcia i oto bobas po drugiej stronie brzucha. Ale cała otoczka, miejsce, klimat, emocje - nie do odtworzenia w żadnym szpitalu. Dla mnie. Bo powiedzmy sobie jasno - ile kobiet, tyle porodów, tyle wyobrażeń o porodach, tyle różnych podejść do kwestii rozmnażania - i to jest OK! Jestem przekonana, że niejedna z Was miała dobry poród w szpitalu - i to też jest ok. Ja również pierwsze dziecko tam urodziłam, ale dla mnie ten drugi poród był nie tylko związany z wyborem innego miejsca. Dla mnie to było bardzo głębokie przeżycie, sprawdzenie siebie jako kobiety, matki, oddanie się naturze i słuchanie swojego wnętrza. Nasze kobiece ciała są doskonałe i wiedzą jak rodzić. Razem z każdą moją komórką przeżyłyśmy to niezwykłe wydarzenie na 100%. Wiedziałam co się po kolei dzieje, nie stałam obok, a aktywnie współpracowałam z moją rodzącą się Córką. Nikt mnie do niczego nie zmuszał, nikt nic nie przyśpieszał, nikt mi nie zadawał pytań typu "kim pani jest z zawodu?" ani nie mówił co i kiedy mam robić.
Oczywiście i dla mnie przyszedł moment zwątpienia. Wiecie, to ta chwila, kiedy myślisz "nie dam rady", a tuż za nią czai się finał. Kapnęło parę łez, poleciało kilka kurew - ale chyba jednak lajtowo, bo nikt z sąsiadów nie zczaił, że się rodzimy.
Termin z ostatniej miesiączki i USG był ustalony na 4 lutego. Dwa dni wcześniej dostałam takiego rozstroju układu pokarmowego, że mówię "oho, to już!", tak przecież było z pierwszą córką. Niestety przeczyściło mnie zawodowo i... nic. Kolejny tydzień minął na parzeniu liści malin, łykaniu wiesiołka, chodzeniu na spacery, bzykaniu (to akurat było fajne w tym całym oczekiwaniu), masowaniu sutków, gadaniu z brzuchem, skakaniu na piłce, kucaniu i różnych innych dziwnych atrakcjach jakie sobie babki fundują z okacji końcówki ciąży. Nawet na wielkie lody pojechaliśmy z Małżonem i Starszaka do Dziadków wysłaliśmy na krótkie wakacje. No i nic. Nic się nie działo poza jakimiś skurczykami, które ciężko było nazwać regularnymi. Wizyta u ginekologa po "ostatnie L4" zakończyła się depresyjnym wypisaniem skierowania na oddział patologii ciąży w celu wywołania porodu. Skierowanie z datą 11 luty, 41 tc.
Wiecie jak bardzo przygotowywałam się do porodu w domu, jakie to było dla mnie ważne. A na końcówce zawisło nade mną to okrutne hasło "po terminie", choć terminowa ciąża fizjologiczna ma widełki 38-42 tydzień (!!!). Zaczęłam się zwyczajnie dołować. Nie myślałam o niczym innym, jak tylko żeby już, natychmiast urodzić, więc całą listę rzeczy, którą wymieniłam wyżej, na przyśpieszenie porodu, wykonywałam cyklicznie, do znudzenia, i oczywiście NIC się nie działo. Poszłam nawet na oddział w pobliskim szpitalu porozmawiać z położnymi, że "w razie czego" się mną zajmą i stworzą warunki, w miarę możliwości, jak domowe. Naprawdę trafiłam na wspaniałych ludzi w tej ciąży (i nadal trafiam!). W końcu zadzwoniłam do znajomej Douli, od której dostałam ochrzan, postawiła mnie do pionu, KOBIETO! jak ty chcesz żeby coś się zaczęło dziać, jak sama siebie blokujesz! Wyluzowałam. Był 10ty luty, wieczór. Zadzwoniłam do Położnej i mówię, że na jutro skierowanie, co robić - decyzja - czekamy do czwartku, potem niestety szpital, takie mamy prawo w Polsce.
Położyliśmy Starszaka do łóżka, włączyliśmy odmóżdżający film z Brucem Willisem, ugotowałam sobie kaszkę mannę. Cały wieczór nie padło ani pół słowa "poród", piłka poszła w kąt, już nawet się nie bzykaliśmy a sutki zamknęłam w żelaznym staniku.
I o 3:00 obudził mnie skurcz. Doskonale wiedziałam, że to TO. Wyskoczyłam z łóżka, zabrałam piłkę, cichaczem poszłam do łazienki. Spędziłam tam dwie godziny podskakując, licząc skurcze i grając w kulki na komórce. O 5:00 obudziłam Małżona, który stwierdził "ojezu, co robisz", ale słysząc odpowiedź "rodzę" już był na nogach i nawet fuknął czemu nie dzwonię po Położną. No zadzwoniłam - o 5:30. Uradowana powiedziała, że łapie torbę i jedzie. Trochę jej zeszło, przyjechała godzinę później. Ja już zostałam okablowana, nadal na piłce, pod prądem, wszystkim rodzącym polecam Elle Tens <3
I wtedy zostałam zbadana pierwszy raz. Położna sprawdziła rozwarcie (4cm), posłuchała tętna, odesłała z powrotem do łazienki. O 7:00 obudził się Starszak, podekscytowany, że rodzi się siostra i że jak wróci z przedszkola to już z nami będzie. Małż pojechał ją odwieźć i jak wrócił, przed 9:00 zostałam zbadana drugi raz - 8cm. I się zaczęło. Skurcze krzyżowe, bolesne, przeszły płynnie w bardzo bolesne. Już nie wyłączałam Tensa, chociaż niewiele pomagał, ale podejrzewam, że wtedy i Anioł Pański by nie pomógł. Siedząc jeszcze na piłce poczułam głowę wpadającą w kanał i kość ogonową odginającą się do tyłu. Zlazłam, przyjęłam pozycję kolankowo-łokciową, i tak już zostałam. Oczywiście ta ciąża zaczęła się ostrym rzyganiem więc nie mogła się skończyć inaczej. Dobrze, że tym razem nie jadłam gyrosa, bo kiepsko się go zwraca. Z tej fazy pamiętam, że Położna mówi "przed główką jest balonik z wód, zanim główka wyjdzie musi pęknąć" i przypomniałam sobie, że z pierwszą córką też tak było. Tylko wtedy położna mnie dziabnęła przebijając pęcherz "bo tak będzie szybciej" - tutaj usłyszałam i poczułam jak pęka. Przy doskonałej asyście Położnej chwilę później usłyszałam kwilenie mojej drugiej córki. Po wyjściu główki poczułam jak przekręca się w stronę lewego uda by w kolejnym skurczu wyjść do końca. Nie pamiętam jak urodziła się moja pierwsza córka. Z porodu drugiej pamiętam każdą sekundę. Była owinięta pępowiną, którą osobiście przecięłam po urodzeniu łożyska. Pierwsza dostałam ją w ramiona, po cichu, bez ważenia, mierzenia, zabiegów szpitalnych. Nikt jej nie dawał zastrzyków, szczepionek czy witamin. Została ze mną przez pierwszą dobę, golutka, blisko, czując bicie mojego serca i ciepło ciała. Była duża - prawie 4kg, obwód głowy 35cm, a moje krocze w stanie nienaruszonym (+10 do komfortu życia po porodzie).
Zapomniałam zrobić fotkę łożysku - kawał mięcha, prawie kilogram, pierwszy raz widziałam, niezła faza, miałabym na pamiątkę, do rameczki hehe.
Ach zapomniałabym dodać, że cały mój poród na kuchence gotował się rosół - miał to być niby najlepszy posiłek dla mnie jak już będzie po wszystkim. Hmm.. Coś nie pykło, bo nie bardzo dało się go zjeść, dopiero po rozcieńczeniu z wodą jakoś wciągnęłam dwa kubki. Małżon mój go doglądał, w przerwie między skurczami, choć i tak nie miał za wiele do roboty - jak się potem przyznał "w szpitalu miał więcej do ogarniania". Po takim porodzie muszę przyznać, że love tysiąc. Jasne, że córeńka piękna, że kocham, że emocje, dzidziuś, przytualmy się i w ogóle. Ale Małżon... nigdy nie kochałam go tak mocno jak w czasie i po tym porodzie. Pewnie jakieś hormony są za to odpowiedzialne, bo tak samo z siebie to chyba niemożliwe, co?
Dziękuję, że byłyście ze mną. Za wsparcie i dobre słowa. Że przeszłyście ze mną tą długą drogę podczas przygotowań do porodu w domu. Jestem Wam bardzo wdzięczna!
PS. Od dnia porodu mam narmiar wrażeń, emocji i otaczających mnie rzeczy - założyłam własnego bloga, na którego będę miała przyjemność zaprosić Was jak tylko zostanie dopracowany.
Epilog
I tak oto powstał blog "Dwie Córki", któremu dziś stuknął rok.
To już 356 dni jak matka pisze o córkach.
Dziękuję, że jesteście z nami <3
Och Boże! Zaś się u Ciebie poryczałam, no!
OdpowiedzUsuńohhh rycz, mała rycz! :D
UsuńPiękne! Wszystko co słyszałam wcześniej o porodzie domowym mnie odpychalo. Ty pierwsza mnie o kilka kroczkow przyciągnęłas do niego :) niestety raczej nie doswiadcze. Pierwsza była cesarka. Każda kolejna ciąża o ile będzie, to tez tak sie skończy. Btw- realy?! Czuć jak glowka wchodzi w kanał???? Czad! :)
OdpowiedzUsuńczuć, czułam, to było niesamowite!
Usuńwiesz, że pierwsza cesarka nie wyklucza porodu naturalnego? dużo zależy od Twojego nastawienia i personelu na jaki trafisz, ale generalnie jeśli nie masz przeciwskazań typu coś nie tak z blizną itp, to poród naturalny jest możliwy :)
Poplakalam sie...to takie wspaniale!!!
Usuń<3 <3 <3 wiesz, że lowe? mogę czytać te historię w nieskończoność, łzy sobie płyną, stary już wie co czytam :D Myślę, że powinnaś zostać propagatorką porodów domowych w PL. I obowiązkowo twarzą :) Mnie przekonałaś już dawno temu.
OdpowiedzUsuńTwarz Porodów Domowych :D uwielbiam Cię <3
Usuń"Moja siostra wyjdzie przez pipkę." - tekst roku! (-;
OdpowiedzUsuńJa rodziłam w szpitalu, dość niedawno, ale jestem bardzo zadowolona, ponieważ nie dość, że môj A. brał w nim udział, to jeszcze teafiliśmy na super położną. Natomiast Twój drugi poród to zapewne było mistyczne przeżycie - opisałaś je "bombowo" (-;
Pozdrawiam!
super! w szpitalach również można godnie rodzić, cieszę się, że masz dobre wspomnienia :*
UsuńCudowne doświadczenie, pięknie opisane. Nic tylko zazdroszczę :)
OdpowiedzUsuńJa z kolei jestem ofiarą bandażowania zdrowej rączki (genialna metafora). I właśnie walczę o to, by drugi raz nikt mnie nie tknął bez potrzeby.
walcz! jak lwica! warto :) trzymam kciuki :*
Usuń...i ten rosół pyrkający na kuchence ;) Niesamowita opowieść................
OdpowiedzUsuńa jaki był niedobry! :P
UsuńTo znowu ja. Ehhhh podziwiam, zazdroszcze ... i jak zwykle wyc mi sie chce matko dwoch corek. Jak i ja przeciez...
OdpowiedzUsuńwyj, ale nie zazdrość - wszystko przed Tobą! warto uwierzyć i mieć dobry poród :*
UsuńGratuluje! Też kiedyś rozważałam poród domowy. Niestety już nie rozważam... urodziłam, jak by nie było dookoła mnie 8 lekarzy to by mnie już tu nie było. Wszystko szło idealnie i nagle się odmieniło. W warunkach domowych nie dojechalabym do żadnego szpitala i nikt by do mnie tez nie zdarzył dojechać. To dało mi bardzo dużo do myślenia. Podziwiam osoby rodzące w domu, ale sama mam juz za dużo strachu. Natura natura i wiem, ze kiedyś rodzono tylko w domu. Niestety nie można zapomnieć, ze śmiertelność przy porodach była wtedy bardzo wysoka...
OdpowiedzUsuńohh nie bądźcie anonimowe z takimi komentarzami!
Usuńnie znam twojej historii - opowiesz? rozważałaś poród domowy, a jednak "ktoś/coś" odwiodło cię od tej decyzji. sama zmieniłaś zdanie? ja bym to nazwała szóstym zmysłem matki, skoro źle się zadziało a w szpitalu zapewniono natychmiastową pomoc.
Och, jaka piękna Twoja historia... Aż się wzruszyłam, porody są takie niesamowite :) Ja po swoich dwóch też rozważałam poród domowy. Trochę zaczęłam o tym czytać. Niestety trzecią ciąże straciłam, a czwarta była bardzo daleka od naturalnej ;) No i urodziłam 6 tygodni przed czasem... Ale jak czytam, jak wygląda poród domowy, jaki jest piękny, cichy... Niby nie planuję więcej dzieci, ale może... kiedyś...?
OdpowiedzUsuń"Słyszę" w Twoim głosie siłę i pewność, więc jestem jak najbardziej na tak! Pewnie gdy nadejdzie ten moment sama będziesz wiedziała co jest dla Ciebie, dla Was, najlepsze :*
Usuń