Dwie Córki

Dwie Córki

wtorek, 15 grudnia 2015

Polka w Afryce - na krańcach kontinuum


Wyglądam przez okno. Samolot zdecydowanie obniżył wysokość, to znaczy, że niedługo lądujemy. Wciąż trudno mi w to uwierzyć - naprawdę jesteśmy w Afryce!

Wysiadamy. Na zewnątrz jest "tylko" 20 stopni. Spodziewałam się wielkiej fali gorąca, tymczasem... jest zwyczajnie chłodno! Połowa października powinna być zdecydowanie cieplejsza. Zwłaszcza tutaj. Spoglądam na zegarek, jest godz.18.00. To nie mniej nie więcej jak doba w podróży. Jestem zmęczona, a co dopiero dzieciaki.

Już dawno zapadł zmrok. Jedziemy przez miasto, w którym nie ma żadnych świateł! Latarnie uliczne nie działają. Chłonę. Szeroko otwartymi oczyma wyłapuję najmniejsze szczegóły mijanego krajobrazu. Jest zaskakująco mało egzotycznie. W wielokulturowym Londynie, gdzie mieszkamy na co dzień, jestem także w mniejszości etnicznej - w Afryce nie robi więc to na mnie żadnego wrażenia.





Mijają dwa dni i czuję się jak w domu. Jestem osłuchana z językiem, w końcu mój partner porozumiewa się w nim ze swoją rodziną i naszą córką. Jedzenie? Bardzo często gotujemy afrykańskie potrawy - żołądkowe rewolucje mi tutaj nie straszne. Miejscowe zwyczaje także są mi dobrze znane. Czuję sie swobodnie, umiem się zachować i odnaleźć.

Te słonie... obżerają komuś żywopłot ;)





To punkt naprawy, ale już nie pamiętam czego (na szmacie było napisane 'service point' tylko sie zawinęła) :)


Coś jednak nie daje mi spokoju - coś jest inaczej, do czegoś nie jestem przyzwyczajona...

No tak! Od kiedy wylądowaliśmy, nie widziałam ani jednego wózka dla dzieci! Żadnych bujaczków, kojców, łóżeczek, grzechotek ani nawet smoczków. Jak to możliwe? Cóż, zimbabwejskie dzieci dużą cześć czasu spędzają u swojej mamy na plecach. Niemal każda kobieta tutaj intuicyjnie wie, jak przerzucić dziecko na nie przez biodro, a potem omotać je mbereko, żeby było bezpieczne. Jest to konieczność - nie tylko ze względu na stan zimbabwejskich dróg i brak chodników, ale też i na potrzebę uwolnienia rąk. 

Kobiety w Zimbabwe dużo pracują. Nie jest to praca etatowa - taką ma mniejszość społeczeństwa, głownie w Harare (stolicy). Kobiety zajmują sie uprawa warzyw w przydomowym ogródku, sprzedażą ich i innych produktow przy ulicach lub wręcz z okna wlasnego domu. Chodzą na targ, gotują i robia inne rzeczy związane z domem. 

Czy to oznacza, że Zimbabwejczycy szczególnie cenią sobie bliskość ze swoimi dziecmi? Niespecjalnie. Raczej odkryli (a moze raczej nie zapomnieli?), że dziecko wtulone w plecy mamy będzie mniej absorbujące, wymagające uwagi i płaczące niż to, które położy się na ziemi, w łóżeczku czy w kojcu. 


Noszeniem dzieci w Zimbabwe zajmują sie wyłącznie kobiety. Mężczyźni swoje dzieci niewątpliwie kochają, zajmują sie nimi, trzymają na rękach, okazują czułość, ale nie noszą ich na plecach. Podobnie jak nie nosi sie dzieci już chodzących - nie przypominam sobie, żebym widziała dziecko starsze niz rok-półtora, na plecach mamy. Takie dziecko można już zostawić w domu z krewnymi albo zaangażować w aktualnie wykonywane prace. Ewentualnie puścić luzem kolo siebie - daleko i tak nie odejdzie. 

Noszenie dzieci, spanie z nimi, karmienie piersią, sa naturalną częścią życia mieszkańców Zimbabwe. Dzieci nosi sie w czymkolwiek - najczesciej w chuście, która może zamienić się w spódnicę albo nakrycie głowy. Nikt nie zastanawia sie na ułożeniem kolanek, splotem materiału czy mieszanką, z której utkano chustę. Noszenie ma wymiar czysto praktyczny, bez dorabiania zbędnej filozofii. Podobnie jest ze wspólnym spaniem i karmieniem piersią. 

Niestety, jest tez druga strona medalu - wszystkie te rzeczy uznawane sa za 'staroświeckie' i 'zacofane'. Kobieta współczesna, zachodnia, nosi w nosidle usztywnianym, karmi butelka i wozi wózkiem. Na szczescie duża część Zimbabwejek nadal preferuje tradycyjny tryb życia i nic sobie z łatki 'zacofanej' i 'staroswieckiej' nie robi. 


Niemniej jednak MY wzbudzaliśmy duże zainteresowanie - jako para mieszana rasowo, jako rodzice dziecka z bujnym afro, którego nie pleciemy, ani nie prostujemy. W końcu JA, biała kobieta, która potrafi swoje dziecko zarzucić na plecy jednym zwinnym ruchem i zawiązać idealny plecak prosty wykończony candy cane chest belt! 


Nigdy sie tak nie stresowałam jak na zimbabwejskim weselu - zupełnie niechcący zwróciłam na siebie uwagę wszystkich gości, co skończyło sie wykonaniem wiązania chusty pod czujnym okiem około setki gości. 




Moja teściowa nie do końca uwierzyła mi, że 'moje wiązania' i 'moje chusty' są wygodne i praktyczne, w związku z czym w walizce wróciły z nami 3 tradycyjne mbereko. Jedno dla mnie, jedno dla mojej corki i jedno dla mojej mamy.



Kasiu, bardzo Ci dziękuję za tę opowieść :*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz